2. sezon „Peacemakera” - jest na co czekać?
Za niecały miesiąc startuje drugi sezon "Peacemakera". Czy jest na co czekać?
To oczywiście pytanie retoryczne – Christopher Smith powróci w wielkim stylu. Teaser jest dokładnie taki, jakiego można było się spodziewać. Mamy tu więc absurdalne dialogi, wybuchy i Johna Cenę w wątpliwej estetycznie bieliźnie.
Co najważniejsze, powraca również Eagly, czyli ukochany przez wszystkich bielik amerykański, który w jednej ze scen bohatersko atakuje (prawdopodobnie) nowego przeciwnika. Zapowiedź sugeruje, że drugi sezon utrzyma unikalny balans między wulgarnym humorem, brutalną akcją a nieoczekiwanie wrażliwą stroną głównego bohatera.
Nowe uniwersum, ten sam chaos
"Peacemaker" był jednym z pierwszych wielkich sukcesów, które dały nadzieję na spójne i dobrze prowadzone uniwersum DC pod sterami Jamesa Gunna. Spin-off filmu "Legion samobójców: The Suicide Squad" z 2021 roku koncentruje się na postaci Christophera Smitha, znanego jako Peacemaker (w tej roli John Cena), który po wydarzeniach z filmu zostaje zmuszony do dołączenia do tajnej grupy zadaniowej A.R.G.U.S. o nazwie "Projekt Motyl". Jego misją, w zamian za wolność, jest identyfikacja i eliminacja pasożytniczych istot pozaziemskich, które przejmują kontrolę nad ludzkimi ciałami, zajmując wysokie stanowiska na całym świecie. Serial w charakterystyczny dla Gunna sposób łączy brutalną akcję, wulgarny i absurdalny humor z nieoczekiwanymi momentami dramatycznymi, tworząc wyjątkową i szaloną opowieść.
Serial zagłębia się w psychikę i przeszłość tytułowego bohatera, ukazując go jako postać znacznie bardziej złożoną niż w filmie. "Peacemaker" bada jego traumatyczne dzieciństwo i toksyczną relację z ojcem, rasistowskim złolem znanym jako Biały Smok. W trakcie misji Christopher Smith zaczyna kwestionować swoje brutalne metody i motto "osiągania pokoju za wszelką cenę". Produkcja zyskała ogromne uznanie zarówno krytyków, jak i widzów za błyskotliwy scenariusz, rozwój postaci, świetnie dobraną ścieżkę dźwiękową oraz kultową już czołówkę z nietypowym układem tanecznym całej obsady. Serial chwalono za umiejętne balansowanie między komedią a poruszaniem trudnych tematów, takich jak trauma i poszukiwanie odkupienia.
Drugi sezon jest jedną z najbardziej oczekiwanych produkcji w nowym kanonie. Pierwszy materiał promocyjny potwierdza, że mimo zmian w filmowym świecie, charakter i ton serialu pozostaną nienaruszone.
Drugi sezon wystartuje 21 sierpnia tego roku na HBO Max.
Terminator powraca, ale nie tak, jak myślicie

Nowa historia przeniesie nas w sam środek wojny z maszynami.
Franczyza „Terminatora” to jedna z ikon kina science fiction. Choć wydaje się, że Arnold Schwarzenegger na dobre odwiesił swoją skórzaną kurtkę, a James Cameron jedynie wspomina o potencjalnym nowym filmie, uniwersum maszyn i ludzi wcale nie zamierza milczeć. Wręcz przeciwnie – saga zyska zupełnie nową, zaskakującą odsłonę.
Wojna przyszłości w komiksowym kadrze
Od swojego debiutu w 1984 roku seria dostarczyła nam zarówno arcydzieł (jak „Terminator 2: Dzień sądu”), jak i filmów, które, delikatnie mówiąc, nie zapisały się złotymi zgłoskami w historii kina („Terminator: Genisys”). Teraz opowieść będzie kontynuowana, ale w zupełnie innym medium. Wydawnictwo Dynamite Comics zapowiedziało nową serię komiksową zatytułowaną „The Terminator: Metal”, która ma zaoferować świeże spojrzenie na ten świat.
Za scenariusz odpowiadają Declan Shalvey i Rory McConville. Ten drugi zapowiada, że nowa seria pozwoli czytelnikom zanurzyć się w erze Wojny z Maszynami głębiej niż kiedykolwiek wcześniej. Każdy zeszyt ma być samodzielną opowieścią, która zgłębi triumfy i tragedie ludzi uwięzionych w odwiecznej wojnie z maszynami oraz ich walkę o zachowanie człowieczeństwa w świecie po apokalipsie.
Nowe historie w znanych światach
W ostatnich latach obserwujemy renesans wielkich franczyz z lat 80., często w nieoczekiwanych formach. Sukces odniósł „Predator” za sprawą filmu Dana Trachtenberga, a niedawno na Netflix trafiła animowana antologia „Predator: Killer of Killers”, opowiadająca nieznane dotąd historie z tego uniwersum. Komiks „The Terminator: Metal” wydaje się podążać podobną ścieżką.
Podczas gdy większość filmów z serii skupiała się na terminatorach wysyłanych w przeszłość, aby zmienić bieg historii, komiks, podobnie jak film „Terminator: Ocalenie”, wrzuci fanów w sam środek Wojny z Maszynami. Oznacza to wizję przyszłości, w której tysiące terminatorów znajdują się u szczytu swojej potęgi. To przerażający obraz świata, w którym sztuczna inteligencja to coś znacznie więcej niż chatbot tworzący zabawne obrazki.
W dobie rosnącej integracji AI z naszym życiem, opowieść Camerona staje się aktualnym ostrzeżeniem. Przypominają się słowa Iana Malcolma z „Jurassic Park”: „tak bardzo zajęliśmy się myśleniem o tym, czy możemy, że zapomnieliśmy zapytać, czy powinniśmy”. Sam James Cameron niedawno podkreślał potencjał AI w przemyśle filmowym, co może sugerować, że Wojna z Maszynami nie ograniczy się jedynie do kart komiksu.
Premiera pierwszego zeszytu, „The Terminator: Metal #1”, zaplanowana jest na 22 października.
Superman wylądował. Sukces, czy porażka w uniwersum DC?
Po miesiącach wyczekiwania, spekulacji i intensywnej kampanii marketingowej, "Superman" w reżyserii Jamesa Gunna trafił na ekrany kin.
Film, który od samego początku nosił na barkach ciężar zrestartowania całego filmowego uniwersum DC, jest dostępny dla szerokiej publiczności od blisko 2 tygodnii. Czy nowa wizja Człowieka ze Stali spełniła pokładane w niej gigantyczne nadzieje? Sprawdzamy pierwsze reakcje i analizujemy, co ten start oznacza dla przyszłości franczyzy.
Nowa twarz, nowa nadzieja
Jednym z najczęściej komentowanych aspektów filmu jest kreacja Davida Corensweta, który przejął czerwoną pelerynę po Henrym Cavillu. Zgodnie z zapowiedziami Gunna, jego Superman jest ucieleśnieniem nadziei i optymizmu, co stanowi wyraźny zwrot od mroczniejszego tonu poprzednich filmów z uniwersum. Corenswet wnosi do roli klasyczną charyzmę, balansując między nieporadnym urokiem Clarka Kenta a pewnością siebie Supermana.
Ważnym elementem układanki jest również Lois Lane, w którą wcieliła się Rachel Brosnahan. Jej wersja postaci to nie tylko obiekt uczuć głównego bohatera, ale przede wszystkim ambitna i błyskotliwa dziennikarka, stanowiąca siłę napędową części fabuły. Chemia między Corenswetem a Brosnahan jest jednym z najmocniejszych punktów filmu, a ich relacja rozwija się w naturalny i przekonujący sposób.
Nie można też zapomnieć o Nicholasie Houlcie w roli Leksa Luthora, który przedstawia go jako charyzmatycznego, lecz niebezpiecznego geniusza technologii, a nie tylko karykaturalnego złoczyńcę.
Reakcje krytyków i widzów
Pierwsze recenzje "Supermana" są w przeważającej mierze pozytywne. Krytycy chwalą film za świeże podejście, spójną wizję reżyserską i udane połączenie widowiskowej akcji z rozwojem postaci. James Gunn, znany z nadawania ludzkiego wymiaru swoim bohaterom w "Strażnikach Galaktyki", z powodzeniem zastosował podobną formułę w świecie DC.
Widzowie również wydają się zadowoleni. W mediach społecznościowych dominują entuzjastyczne komentarze, podkreślające, że film dostarczył dokładnie tego, co obiecywano: pełną serca i optymizmu historię, która przywraca wiarę w ikonicznego bohatera. Wyniki box office z pierwszego tygodnia były obiecujące i wskazują, że publiczność była gotowa na nowy rozdział w historii DC.
Co dalej z DCU? Fundament pod "Gods and Monsters"
"Superman" to nie tylko zamknięta historia, ale przede wszystkim kamień węgielny pod budowę całego uniwersum zaplanowanego przez Jamesa Gunna i Petera Safrana. Film subtelnie wprowadza elementy, które będą rozwijane w kolejnych produkcjach z rozdziału "Gods and Monsters". Uważni widzowie mogli dostrzec nawiązania do innych postaci i lokacji, które z pewnością odegrają kluczową rolę w przyszłości.
Sukces tego filmu jest kluczowy dla nadchodzących projektów, takich jak "The Authority", "Supergirl: Woman of Tomorrow" czy nowy film o Batmanie, "The Brave and the Bold". Pozytywny odbiór "Supermana" daje zielone światło dla odważniejszej i bardziej zróżnicowanej wizji, odcinając się od problemów, z którymi borykało się poprzednie uniwersum (DCEU).
Znamy odtwórców głównych ról w "Legendzie Zeldy"

Projekt aktorskiej adaptacji kultowej gry wideo "The Legend of Zelda" nareszcie nabiera kształtów. Ogłoszono, kto wcieli się w dwie najważniejsze postacie, a informacją podzielił się sam Shigeru Miyamoto z Nintendo.
Wiadomość, na którą fani czekali od dawna, w końcu stała się faktem. Długo zapowiadana adaptacja live-action przygodowej gry fantasy "The Legend of Zelda" zrobiła ogromny krok naprzód – obsadzono role dwójki głównych bohaterów.
Informację potwierdziła ikona Nintendo, Shigeru Miyamoto, który za pośrednictwem mediów społecznościowych ujawnił, że w nadchodzącym filmie w Zeldę wcieli się Bo Bragason (znana z serialu "Renegade Nell"), a w Linka Benjamin Evan Ainsworth (którego można było zobaczyć w "Sandmanie").
W oświadczeniu Miyamoto czytamy:
Tu Miyamoto. Z przyjemnością ogłaszam, że w filmie aktorskim 'The Legend of Zelda' rolę Zeldy zagra Bo Bragason-san, a Linka Benjamin Evan Ainsworth-san. Z niecierpliwością czekam, aby zobaczyć ich oboje na wielkim ekranie. Premiera filmu planowana jest na 7 maja 2027 roku. Dziękuję za waszą cierpliwość.
Niestety, jest też łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Choć informacja o obsadzie to świetna wiadomość, Miyamoto potwierdził również, że premiera filmu została opóźniona i zobaczymy go dopiero w 2027 roku.
Kim są nowi odtwórcy głównych ról?
Dwoje młodych aktorów, którzy staną na czele filmowej "Zeldy" nie są jeszcze gwiazdami największego formatu, ale oboje mają już na koncie kilka popularnych tytułów. Bragason znana jest z fantastycznego serialu "Renegade Nell", mrocznej komedii "The Radleys" oraz historycznego miniserialu "King and Conqueror". Ainsworth z kolei zagrał ważne role w docenionym przez krytyków horrorze Netfliksa "Nawiedzony dwór w Bly" oraz użyczył głosu Pinokiowi w aktorskim remake'u Disneya z 2022 roku.
Co wiemy o samej produkcji?
"The Legend of Zelda" to jedna z najpopularniejszych serii gier wideo w historii, opowiadająca o losach młodego, podobnego do elfa chłopca o imieniu Link, który musi uratować porwaną księżniczkę Zeldę z rąk demonicznego Ganona. Film, w którym nie zabraknie magii, pojedynków na miecze i wszystkiego, czego można oczekiwać od przygodowego fantasy, jest produkowany przez Nintendo oraz Arad Productions, a za dystrybucję odpowiadać będzie Sony Pictures.
Za kamerą stanie Wes Ball, reżyser znany z serii "Więzień labiryntu" oraz "Królestwa Planety Małp". Scenariusz przygotowali Derek Connolly (franczyza "Jurassic World") i T.S. Nowlin ("Więzień labiryntu"). Ball już wcześniej zdradził swoje plany dotyczące adaptacji, obiecując stworzyć coś zarówno magicznego, jak i poważnego.
Mam niesamowity pomysł. Myślałem o tym od bardzo dawna, jak fajny byłby film o Zeldzie... Chcę spełnić największe pragnienia fanów. Wiem, jak ważna jest to dla nich franczyza, i chcę, żeby to był poważny film. Prawdziwy film, który da ludziom ucieczkę od rzeczywistości. Chcę stworzyć coś, co będzie sprawiało wrażenie autentycznego. Coś poważnego i fajnego, ale jednocześnie zabawnego i pełnego fantazji.
"Spider-Man 4" ma naprawić największy błąd MCU

Kinowe Uniwersum Marvela przeżywa ostatnio trudniejsze chwile. Czwarta część przygód Spider-Mana, z Tomem Hollandem w roli głównej, ma być krokiem w dobrą stronę i powrotem do tego, za co fani pokochali serię – prawdziwych lokacji i efektów praktycznych.
Ostatnie lata nie były dla Kinowego Uniwersum Marvela (MCU) zbyt łaskawe. Pomimo pojedynczych sukcesów, jak niedawny "Deadpool & Wolverine", spora część Fazy 5 spotkała się z rozczarowaniem fanów. Wraz z wchodzącym do kin 25 lipca filmem "Fantastic Four: First Steps", to właśnie nadchodzący "Spider-Man: Brand New Day" ma przywrócić serię na właściwe tory.
Tom Holland po raz czwarty założy ikoniczny kostium Petera Parkera, a u jego boku pojawi się znana ze "Stranger Things" Sadie Sink, której rola wciąż owiana jest tajemnicą. Film, którego premiera zaplanowana jest na 31 lipca 2026 roku, znajduje się obecnie w fazie przedprodukcyjnej. Wraz z przygotowaniami do rozpoczęcia zdjęć, Holland uchylił rąbka tajemnicy, sugerując, że nowa produkcja naprawi jeden z największych problemów, z jakimi od lat zmaga się MCU.
Powrót do "starej szkoły" kręcenia filmów
W niedawnym wywiadzie dla "Flip Your Wig" brytyjski aktor został zapytany o swój powrót do roli Spider-Mana. Holland wspomniał o ograniczeniach, z jakimi ekipa musiała się mierzyć podczas kręcenia "Spider-Man: Bez drogi do domu" z powodu pandemii COVID-19. "Byliśmy naprawdę ograniczeni w tym, co mogliśmy zrobić w ostatnim filmie" - przyznał, mimo że produkcja ta jest przez wielu uważana za jeden z najlepszych filmów MCU po "Końcu gry".
Tom Holland says 'Spider-Man: Brand New Day’ will focus on shooting in real locations and using 'old school filmmaking' 🕸️
“We were really restricted with what we could do in the last movie because of Covid … Now we’re really gonna lean into that old school filmmaking and… pic.twitter.com/cPgU92Dron
— Culture Crave 🍿 (@CultureCrave) July 14, 2025
Teraz, gdy restrykcje należą już do przeszłości, Holland zapowiada, że "Spider-Man 4" czerpać będzie z tradycyjnych technik filmowych, co ma być receptą na bolączki uniwersum.
Tym razem naprawdę zamierzamy postawić na kręcenie w starym stylu i wykorzystać autentyczne lokacje. Użyjemy ulic Glasgow do ogromnej sceny, którą przygotowujemy - zdradził aktor.
Holland nazwał to odświeżone podejście do efektów praktycznych "powiewem świeżości" dla nieco skostniałego MCU. Faza 5 przyniosła ze sobą szereg problemów - od braku jasnej wizji na przyszłość, przez pośpiesznie realizowane filmy i seriale, aż po decyzje fabularne, które wydawały się podyktowane bardziej względami komercyjnymi niż kreatywnymi.
Jednym z najczęstszych zarzutów fanów jest jednak poczucie, że wszystko w MCU stało się sztuczne i korporacyjne, w dużej mierze przez nadmierne poleganie na zielonym ekranie i efektach CGI. "To będzie jak powiew świeżości... fani będą w siódmym niebie, gdy zobaczą, co dla nich szykujemy" - zapewnił Holland, podkreślając praktyczny charakter "Brand New Day".
Czy mniej znaczy więcej?
Franczyza taka jak MCU, pełna superludzi, nordyckich bogów i kosmitów, zawsze będzie wymagała pewnego poziomu CGI. Problem w tym, że w późniejszych filmach zielone ekrany i efekty komputerowe zaczęły sprawiać wrażenie pójścia na łatwiznę, zamiast być narzędziem do kreatywnego ożywiania niezwykłych światów.
Powrót do efektów praktycznych to tylko jeden z wielu kroków, które Marvel musi podjąć, aby wrócić do swojej szczytowej formy. Warto zauważyć, że praktyczne podejście w filmie "Thunderbolts*/The New Avengers", mimo że nie przełożyło się na gigantyczny sukces kasowy, zostało bardzo pozytywnie odebrane przez wielu fanów. Jeśli słowa Toma Hollanda się potwierdzą, dla tej długoletniej serii jest to zdecydowanie krok we właściwym kierunku.
Greta Lee debiutuje jako reżyserka bestsellerowej powieści grozy

Greta Lee, znana z ról w „Poprzednim życiu”, „Russian Doll” i „Spider-Man: Poprzez multiwersum”, debiutuje jako reżyserka, tworząc adaptację bestsellerowej powieści grozy z 2024 roku, „The Eyes Are the Best Part”.
Gwiazda „Poprzedniego życia”, Greta Lee, staje za kamerą, by zadebiutować jako reżyserka w adaptacji bestsellerowej powieści o seryjnej morderczyni. Lee napisze również scenariusz dla Searchlight Pictures, a autorka oryginału, Monika Kim, będzie pełnić funkcję producentki wykonawczej. Produkcją zajmą się Lulu Wang, reżyserka „Kłamstewka”, oraz Dani Melia za pośrednictwem swojej firmy Local Time. Obsada filmu nie została jeszcze ogłoszona.
Jak smakują oczy?
Wydana 25 czerwca 2024 roku powieść „The Eyes Are the Best Part” autorstwa Moniki Kim opowiada o Ji-won, młodej koreańskiej studentce pierwszego roku, która odkrywa, że romans jej ojca niszczy ich rodzinę. Kiedy jej matka zaczyna spotykać się z białym mężczyzną o imieniu George, który zaczyna kulturowo zawłaszczać rodzinę, Ji-won dostaje obsesji na punkcie jedzenia ludzkich oczu. Apetyt ten stanie się narzędziem w jej dążeniu do zemsty. Powieść porusza takie tematy jak mizoginia i fetyszyzacja Azjatek, które wciąż są ważnymi punktami współczesnej debaty.
Książka spotkała się z pozytywnymi recenzjami krytyków, a jej mocny motyw przewodni ma potencjał na stworzenie niezwykle wciągającego thrillera o seryjnym mordercy, podobnego do innych powieści zaadaptowanych na potrzeby kina, takich jak „American Psycho” czy „Zaginiona dziewczyna”. Greta Lee i Searchlight Pictures wyraźnie dostrzegają w książce duży potencjał, biorąc pod uwagę, że na półkach księgarń znajduje się ona od niespełna roku. Z pewnością wpisuje się ona w nurt skierowanych do dojrzałego widza dramatów o średnim budżecie, które The Walt Disney Company chętnie produkuje za pośrednictwem 20th Century Pictures i Searchlight Pictures, co pozwala im opowiadać historie wykraczające poza tradycyjny wizerunek Disneya.
Inne projekty Grety Lee
„The Eyes Are the Best Part” to tylko jeden z wielu projektów, nad którymi pracuje Greta Lee. Aktorka niedawno zaliczyła gościnny występ w popularnym serialu telewizyjnym „The Studio”. Następnie będzie można ją zobaczyć w czwartym sezonie „The Morning Show”, który zadebiutuje na Apple TV+ 17 września 2025 roku. Jest także jedną z gwiazd filmu „Tron: Ares”, którego premiera kinowa zaplanowana jest na 10 października 2025 roku. Oczekuje się również, że Lee powróci do roli Lyli w filmie „Spider-Man: Beyond the Spider-Verse”, który ma wejść na ekrany w 2027 roku. Przypuszczalnie „The Eyes are the Best Part” pojawi się w kinach przed długo opóźnianym filmem o Spider-Manie.
Najlepsze filmy i największe porażki roku (do tej pory)
Minęło sześć miesięcy 2025 roku, a kinowy krajobraz zdążył już dostarczyć pełne spektrum emocji. Półmetek to idealny moment, by zatrzymać się i zadać sobie pytanie: czy ten rok spełnia pokładane w nim nadzieje?
Odpowiedź, jak to w kinie bywa, jest złożona. Obserwujemy fascynujący rok pełen kontrastów, w którym obok spektakularnych triumfów pojawiły się bolesne rozczarowania, a obok bezpiecznych hitów – odważne, artystyczne wizje.
Tegoroczny repertuar zdaje się pogłębiać przepaść między tym, co zdobywa uznanie krytyków i laury na festiwalach, a tym, co podbija serca masowej publiczności i globalny box office. Z jednej strony mamy produkcje familijne, takie jak aktorskie wersje „Jak wytresować smoka” czy „Lilo & Stitch”, które generują setki milionów dolarów i zbierają wysokie oceny od widzów. Z drugiej, ambitne dramaty w rodzaju „The Brutalist” czy „Dziewczyna z igłą” święcą triumfy w Wenecji i zdobywają nominacje do Oscara, operując jednak w innej lidze komercyjnej. Próby połączenia tych dwóch światów, jak w przypadku „Mickey 17”, często kończą się artystycznym i finansowym niedosytem, nie zadowalając w pełni żadnej z grup. Sprawdźmy więc, co do jakich filmów jesteśmy praktycznie jednomyślni.
Top 5: Kinowe Triumfy Pierwszej Połowy 2025 Roku
5. Jak wytresować smoka (How to Train Your Dragon)
Aktorska adaptacja ukochanej animacji DreamWorks to przykład, jak należy podchodzić do odświeżania klasyków. Fabuła, wierna oryginałowi, opowiada historię młodego, niedocenianego Wikinga Czkawki, który wbrew wielowiekowej tradycji swojego ludu zaprzyjaźnia się ze smokiem z gatunku Nocna Furia, nazywając go Szczerbatkiem. Film w reżyserii Deana DeBlois, twórcy animowanego pierwowzoru, zachowuje emocjonalny rdzeń i humor oryginału, jednocześnie nadając mu nową, wizualną głębię. To blockbuster z ogromnym sercem, który nie tylko podbił serca widzów, zdobywając wysokie oceny (7,89 na portalu Filmweb), ale również okazał się komercyjnym sukcesem, zarabiając ponad 516 milionów dolarów na całym świecie.
4. Dziewczyna z igłą (The Girl with the Needle)
Ten film to dowód na siłę europejskiego kina autorskiego. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia rozgrywa się w Kopenhadze tuż po I wojnie światowej. Młoda Karoline, po utracie pracy i zajściu w niechcianą ciążę, trafia pod opiekę charyzmatycznej Dagmar, prowadzącej nielegalną agencję adopcyjną, gdzie wkrótce odkrywa szokującą prawdę. Film w reżyserii Magnusa von Horna, będący polską koprodukcją, został okrzyknięty "hipnotyzującym i wstrząsającym arcydziełem gatunku" i zdobył międzynarodowe uznanie, w tym nominację do Oscara dla najlepszego filmu międzynarodowego. To kino trudne, wymagające i niezwykle satysfakcjonujące, które zostaje w pamięci na długo.
3. The Brutalist
Monumentalne, trwające ponad trzy i pół godziny dzieło Brady'ego Corbeta to prawdziwe filmowe wydarzenie. „The Brutalist” o epicka opowieść o László Toth, węgierskim architekcie i ocalałym z Holokaustu, który emigruje do Stanów Zjednoczonych, by odbudować swoje życie. Podejmuje się tam zlecenia od bogatego przemysłowca, Harrisona Lee Van Burena, które ma zdefiniować jego karierę. Film, nagrodzony Srebrnym Lwem za reżyserię na festiwalu w Wenecji, jest chwalony za płynną narrację i wybitne, wielowymiarowe kreacje Adriena Brody'ego i Guya Pearce'a. To kino totalne, które w sposób piękny, a zarazem brutalny, bada tematy imigracji, traumy, sztuki i niszczycielskiej siły kapitalizmu.
2. F1: Film (F1: The Movie)
Joseph Kosinski po „Top Gun: Maverick” po raz kolejny udowadnia, że jest absolutnym mistrzem spektakularnego kina akcji, które ma nie tylko adrenalinę, ale i duszę. Film opowiada historię Sonny'ego Hayesa, weterana wyścigów, który wraca do Formuły 1, by zostać mentorem dla młodego, utalentowanego kierowcy, Joshuy Pearce'a. „F1: Film” to techniczny triumf. Dzięki nowatorskiemu podejściu i specjalnie zaprojektowanym kamerom zamontowanym na prawdziwych bolidach, Kosinski osiągnął bezprecedensowy poziom realizmu, wrzucając widza prosto do kokpitu pędzącego z prędkością 300 km/h. Wysokie oceny widzów (7,67 na Filmweb) i entuzjastyczne recenzje potwierdzają, że to idealne połączenie wgniatającej w fotel akcji i poruszającej, choć pełnej klisz, historii o drugiej szansie.
1. Sinners
Film Ryana Cooglera to objawienie i najodważniejsza produkcja pierwszej połowy 2025 roku. Historia dwóch braci bliźniaków (w podwójnej, mistrzowskiej roli Michaela B. Jordana), którzy po powrocie w rodzinne strony na południu USA muszą zmierzyć się z nadprzyrodzonym złem, wykracza daleko poza ramy gatunkowe. Okrzyknięty przez krytyków "amerykańskim klasykiem" z niemal perfekcyjnymi ocenami (97% na Rotten Tomatoes), „Sinners” jest czymś znacznie więcej niż horrorem. To dowód na to, że kino gatunkowe przeżywa renesans, stając się narzędziem dla wybitnych twórców do opowiadania o sprawach najważniejszych. Coogler płynnie integruje dreszczowiec z głęboką analizą postaci, historią, traumą i niezwykłą rolą muzyki, która łączy pokolenia. Podobnie jak inne tegoroczne horrory, np. „Bring her Back”, film ten wykorzystuje konwencje gatunkowe do eksploracji złożonych, "prestiżowych" tematów, zacierając granice między kinem artystycznym a rozrywkowym. To właśnie ta bezkompromisowość i artystyczna ambicja sprawiają, że ”Sinners” jest wg nas najważniejszym i najbardziej satysfakcjonującym filmem tego roku.
Największe Zaskoczenie: Gdy Horror Chwyta za Serce i Gardło
Wybór największego zaskoczenia był jednogłośny. To ”Bring her Back”, drugi film braci Danny'ego i Michaela Philippou. Po ich rewelacyjnym debiucie ”Mów do mnie” oczekiwania były ogromne, ale zawsze towarzyszyła im obawa przed "syndromem drugiej płyty". Twórcy nie tylko sprostali presji, ale dostarczyli dzieło jeszcze bardziej dojrzałe i wstrząsające. „Bring her Back” to idealny przedstawiciel nurtu "elevated horror", czyli horroru inteligentnego. Film jest opisywany jako "mroczny, niepokojący i dogłębnie wstrząsający", ale jego prawdziwa siła nie tkwi w tanich sztuczkach mających nas przestraszyć. Zamiast tego, bracia Philippou budują gęstą atmosferę "niemal beznadziejnej nieuchronności", skupiając się na "emocjonalnym sercu historii" i skrupulatnie nakreślonych postaciach. To opowieść, która przeraża nie tym, co wyskakuje z mroku, ale tym, co czai się w ludzkiej psychice. W odróżnieniu od innych udanych horrorów roku, jak „Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi”,, który kreatywnie bawi się znaną formułą, „Bring her Back” oferuje coś znacznie głębszego. To zaskoczenie, ponieważ udowadnia, że kino grozy może być jednocześnie przerażające i głęboko ludzkie, cementując pozycję reżyserów jako jednych z najważniejszych nowych głosów w światowym kinie.
Największe Rozczarowanie: Misja, Która Się Nie Powiodła
Niestety, nie każda misja kończy się sukcesem. Największym rozczarowaniem pierwszej połowy 2025 roku jest bez wątpienia „Mission: Impossible - The Final Reckoning”. Oczekiwania wobec finału jednej z najlepszych serii akcji w historii kina były gigantyczne. Poprzednie części przyzwyczaiły nas do ciągłego podnoszenia poprzeczki i zapierających dech w piersiach popisów kaskaderskich. Niestety, finał okazał się bolesnym upadkiem. Recenzje i opinie widzów są miażdżące. Główne zarzuty to nuda i dłużyzny ("przez 95% filmu nie dzieje się totalnie nic"), przegadana i nieangażująca fabuła o generycznej sztucznej inteligencji oraz niezaangażowany Tom Cruise, który wygląda, jakby "grał za karę". Niska ocena na Filmweb (6.66) tylko potwierdza te odczucia. Porażka „Final Reckoning” to idealny przykład "klątwy finału". W pogoni za epickim rozmachem i ostatecznym zamknięciem wszystkich wątków, twórcy zapomnieli o tym, co stanowiło o sile serii: kinetycznej energii, namacalnym napięciu i prostocie dostarczania czystej rozrywki. Film utonął pod ciężarem własnych ambicji, nadmiaru ekspozycji i fabularnego balastu, irytując fanów niewyjaśnionymi wątkami i zmianami w kanonie.
Warto tu również wspomnieć o innym wielkim zawodzie, jakim okazał się ”Mickey 17”. Film Bonga Joon-ho, reżysera oscarowego „Parasite” był jednym z najbardziej wyczekiwanych tytułów, a okazał się chaotyczny, przeładowany pomysłami i przez wielu uznawany za najsłabszy w jego dorobku. To kolejny dowód na to, że wielkie nazwiska i budżety nie są gwarancją sukcesu.
Wyróżnienia: filmy, o których warto pamiętać
Poza naszą czołową piątką, na ekranach pojawiło się wiele innych filmów, które zasługują na uwagę. Oto kilka z nich:
- Lilo & Stich: Kolejny dowód na to, że Disney w końcu znalazł formułę na udane adaptacje live-action. Film opisany jako "szalenie zabawny i wzruszający", co przełożyło się na gigantyczny sukces kasowy.
- Wojna: Realistyczne i brutalne kino wojenne od Alexa Garlanda. Zamiast patosu, otrzymujemy autentyczny obraz "absurdu wojny", oparty na wspomnieniach żołnierzy.
- Szpiedzy: Steven Soderbergh w szczytowej formie. To stylowy, klasyczny thriller szpiegowski, który dzięki mistrzowskiej reżyserii wynosi "atrakcyjną intrygę" na zupełnie nowy poziom.
- KPop Demon Hunters: Wysoko oceniana przez widzów (7,52 na Filmweb) animacja fantasy, która jest kolejnym dowodem na siłę i globalną popularność azjatyckich produkcji w tym segmencie.
- The Gorge: Ciekawy przypadek thrillera science fiction z gwiazdorską obsadą (Miles Teller, Anya Taylor-Joy), który zadebiutował bezpośrednio na platformie streamingowej. Mimo mieszanych recenzji – jedni chwalą atmosferę i występy, inni krytykują za wtórność – jest to tytuł wart uwagi jako symptom zmieniających się modeli dystrybucji.
Na co czekamy w drugiej połowie 2025?
Pierwsza połowa roku za nami, ale największe bitwy o serca i portfele widzów dopiero przed nami. Druga połowa 2025 zapowiada się jako fascynujące starcie dwóch filozofii tworzenia kina: potężnych, dziedziczonych marek kontra blockbustery napędzane autorską wizją reżysera. Z jednej strony mamy powrót tytanów - „Avatar: Fire & Ash” Jamesa Camerona i „Jurassic World: Odrodzenie”. Z drugiej strony, pojawiają się nowe uniwersa i nowe nadzieje. „Superman” w reżyserii Jamesa Gunna to próba zresetowania uniwersum DC, sprzedawana nie tylko siłą postaci, ale przede wszystkim zaufaniem do spójnej wizji twórcy. Podobnie „Fantastyczna Czwórka” ma być nowym, świeżym otwarciem dla Marvela.
Najciekawiej zapowiadają się jednak autorskie perełki. Czekamy na punkowo-musicalową interpretację klasyki w „The Bride!” Maggie Gyllenhaal, nową, pokręconą wizję Yorgosa Lanthimosa w „Bugonii” oraz tajemniczy projekt mistrza Paula Thomasa Andersona. Nie można też zapomnieć o kontynuacjach, które budzą ogromne emocje, jak trzecia część serii „Na noże”, czyli „Wake Up Dead Man”, oraz wyczekiwana „Zootopia 2”.
Pożegnanie Michaela Madsena, poety w przebraniu banity
3 lipca 2025 roku, w swoim domu w Malibu, w wieku 67 lat, zmarł Michael Madsen. Przyczyną śmierci było zatrzymanie akcji serca.
W pierwszych chwilach po jego odejściu, w zalewie wspomnień i kondolencji, wyłonił się obraz znacznie bardziej skomplikowany niż ten, do którego przyzwyczaiło nas kino. Jego siostra, aktorka Virginia Madsen, ujęła tę dwoistość w słowach, które stały się natychmiastowym epitafium i kluczem do zrozumienia jego dziedzictwa:
Był grzmotem i aksamitem. Złośliwością owiniętą w czułość. Poetą w przebraniu banity.
Ta fraza, powtarzana w hołdach przez przyjaciół i media, idealnie oddaje paradoks życia i kariery Madsena. Dla milionów widzów na całym świecie był on przede wszystkim Panem Blondem z debiutanckich Wściekłych psów Quentina Tarantino – ucieleśnieniem chłodnej, nonszalanckiej przemocy, która na zawsze zmieniła oblicze kina niezależnego. Był Buddem z Kill Billa, zmęczonym zabójcą, którego patos niemal dorównywał jego okrucieństwu. Jednak ci, którzy znali go najlepiej, widzieli w nim coś więcej. Harvey Keitel, jego ekranowy partner ze Wściekłych psów, nazwał go „wielkim amerykańskim poetą”. Walton Goggins, z którym zagrał w Nienawistnej ósemce, wspominał go jako „artystę… poetę… łotra… IKONĘ”. To właśnie ta konsekwentna identyfikacja Madsena jako poety przez jego najbliższe otoczenie stanowi fundamentalny punkt wyjścia do zrozumienia jego spuścizny. Nie jest to jedynie poetycka metafora, lecz wskazówka, że jego ekranowa persona „twardziela” była starannie skonstruowaną maską, pod którą kryła się wrażliwa, artystyczna dusza.
Od teatrów Chicago po peryferie Hollywood
Zanim Michael Madsen stał się synonimem ekranowego zagrożenia, był produktem surowego, robotniczego Chicago, a jego droga do sławy była równie nieprawdopodobna, co wiele z jego filmowych ról. Jego kariera nie była z góry przesądzona; wręcz przeciwnie, wydawała się niemal przypadkowa, ukształtowana przez serię fortunnych zbiegów okoliczności i wrodzony, choć początkowo nieukierunkowany, talent.
Chłopak z Chicago
Urodzony 25 września 1957 roku, Michael Søren Madsen dorastał w środowisku dalekim od blichtru Hollywood. Jego ojciec, Calvin, był weteranem II wojny światowej i strażakiem, a matka, Elaine, po latach pracy w świecie finansów, za namową krytyka filmowego Rogera Eberta, postanowiła poświęcić się karierze artystycznej jako filmowiec i autorka. To połączenie dyscypliny i kreatywności w domu rodzinnym, wraz z duńskimi, irlandzkimi i rdzennymi amerykańskimi korzeniami, z pewnością ukształtowało jego złożoną osobowość. Młody Madsen, starszy brat przyszłej nominowanej do Oscara aktorki Virginii Madsen, nie marzył o aktorstwie. Jego ambicje były bardziej przyziemne: pracował jako mechanik samochodowy, uczył się na sanitariusza i marzył o karierze kierowcy NASCAR, chcąc być jak jego idol, Richard Petty. Jak sam wspominał, pochodził ze środowiska „niebieskich kołnierzyków” i to właśnie praca fizyczna wydawała się jego przeznaczeniem.
Praktykant w Steppenwolf
Punkt zwrotny nastąpił w 1980 roku, kiedy przyjaciel zabrał go na spektakl Myszy i ludzie w słynnym chicagowskim Steppenwolf Theatre Company. Przedstawienie, z młodym Johnem Malkovichem w roli głównej, wywarło na Madsenie ogromne wrażenie. Zafascynowany zakradł się za kulisy, gdzie znalazł Malkovicha zmywającego makijaż. Aktor, być może widząc w młodym, surowym chłopaku ukryty potencjał, obiecał wysłać mu broszurę z informacjami o zajęciach aktorskich i dotrzymał słowa. Kilka miesięcy później Madsen, już jako praktykant pod okiem samego Malkovicha, sam stanął na tej samej scenie, w innej produkcji Myszy i ludzi. To doświadczenie, jak później przyznał, „uratowało mu życie”, dając mu kierunek i cel w momencie, gdy czuł się zagubiony. To właśnie w Steppenwolf, kuźni talentów amerykańskiego teatru, Madsen zdobył solidne, rzemieślnicze podstawy, które później stały się fundamentem jego ekranowej obecności.
Wczesne Hollywood
Z nowo odkrytą pasją przeniósł się do Los Angeles, gdzie rzeczywistość okazała się mniej romantyczna. Aby się utrzymać, wrócił do tego, co znał najlepiej – pracy z samochodami. Pompował benzynę na stacji w Beverly Hills, obsługując legendy kina takie jak Fred Astaire i Warren Beatty, a po pracy jeździł na swoim Harleyu na plażę w Malibu, marząc, że kiedyś będzie go stać, by tam zamieszkać. Lata 80. upłynęły mu na zbieraniu doświadczeń w epizodycznych rolach w popularnych serialach telewizyjnych, takich jak St. Elsewhere, Policjanci z Miami czy Cagney i Lacey, oraz w niewielkich rolach filmowych, m.in. w thrillerze Gry wojenne (1983) i dramacie sportowym Urodzony sportowiec (1984). Te wczesne role, choć nie przyniosły mu sławy, pozwoliły mu oswoić się z kamerą i zbudować reputację solidnego, pracowitego aktora.
Wrażliwy mężczyzna
Prawdziwy przełom nadszedł w 1991 roku wraz z rolą Jimmy'ego Lennoxa w filmie Ridleya Scotta Thelma i Louise. W obrazie, który przeszedł do historii jako feministyczny manifest i jest dziś uznawany za klasyk, Madsen zagrał postać nietypową dla późniejszego etapu swojej kariery. Jego Jimmy, muzyk i chłopak Louise (Susan Sarandon), był jedyną pozytywną i wrażliwą męską postacią w świecie pełnym agresywnych i egoistycznych mężczyzn. Krytycy i widzowie docenili jego subtelną i pełną czułości kreację, która pokazywała jego ogromny, niewykorzystany potencjał dramatyczny.
Był to jednak ostatni przystanek przed burzą. Już za rogiem czekał na niego młody reżyser z obsesją na punkcie popkultury i scenariuszem, który miał nie tylko zdefiniować kino niezależne lat 90., ale także na zawsze zamknąć Madsena w szufladce, z której, mimo wielu prób, nigdy w pełni się nie wydostał.
Pan Blond
Rok 1992 był dla Michaela Madsena momentem sejsmicznym, który na zawsze zdefiniował jego publiczny wizerunek i trajektorię kariery. Film, który tego dokonał, Wściekłe psy, był debiutem reżyserskim nieznanego szerzej Quentina Tarantino. To właśnie w tym brutalnym, błyskotliwym i niezwykle stylowym thrillerze o nieudanym skoku na jubilera, Madsen stworzył postać tak ikoniczną, że jej cień padał na całą jego późniejszą twórczość. Rola Vica Vegi, znanego jako Pan Blond, była jednocześnie jego największym błogosławieństwem i przekleństwem.
„Jesteś Panem Blond”
Spotkanie Madsena z Tarantino było jednym z tych legendarnych momentów w historii Hollywood, które wydają się z góry przeznaczone. Kiedy Tarantino, wówczas pracownik wypożyczalni kaset wideo z głową pełną filmowych odniesień, zaproponował Madsenowi rolę, aktor początkowo miał inne plany. Bardziej interesowała go postać Pana Różowego, głównie dlatego, że miała więcej scen z Harveyem Keitelem, którego Madsen podziwiał. Tarantino był jednak nieugięty. Po tym, jak Madsen zaprezentował swoją interpretację Pana Różowego, reżyser miał powiedzieć: „To wszystko? OK, dobrze. Nie jesteś Panem Różowym. Jesteś Panem Blondem – a jeśli nie jesteś Panem Blondem, to nie ma cię w tym filmie”. Ta anegdota doskonale ilustruje nie tylko upór Tarantino, ale także jego niezwykłą intuicję w obsadzaniu ról. Zobaczył w Madsenie coś, czego być może sam aktor w sobie wówczas nie dostrzegał – idealne połączenie chłopięcego uroku i lodowatego, psychopatycznego zagrożenia, które miało stać się znakiem rozpoznawczym Pana Blonda.
„Stuck in the Middle with You”
Centralnym punktem filmu i kamieniem węgielnym legendy Madsena jest scena tortur. Pan Blond, pozostawiony sam na sam ze schwytanym policjantem, Marvinem Nashem, włącza w radiu beztroski hit zespołu Stealers Wheel z lat 70., „Stuck in the Middle with You”. To, co następuje później, przeszło do historii kina. Madsen, poruszając się w nonszalanckim, niemal tanecznym rytmie, który, jak później wyznał, zaimprowizował, inspirując się ruchami Jamesa Cagneya, podchodzi do związanego policjanta, kpi z niego, a następnie brzytwą odcina mu ucho. Kamera w kluczowym momencie odwraca się, ale siła tej sceny nie leży w dosłowności, lecz w jej psychologicznym okrucieństwie i szokującym kontraście między radosną muzyką a obojętną przemocą.
Ta sekwencja stała się natychmiastowym fenomenem kulturowym. Dla Wściekłych psów była tym, czym scena pod prysznicem dla Psychozy – momentem definiującym, który zaszokował, zafascynował i na zawsze wrył się w pamięć widzów. Uczyniła z Madsena ikonę kina niezależnego i ugruntowała jego wizerunek jako specjalisty od ról psychopatów. American Film Institute umieścił Pana Blonda na liście 400 największych złoczyńców w historii kina, co tylko potwierdza siłę tej kreacji. Scena ta była tak potężna, że na zawsze połączyła piosenkę Stealers Wheel z obrazem tańczącego z brzytwą Madsena, tworząc jeden z najtrwalszych i najbardziej niepokojących mariaży muzyki i obrazu w kinie.
Psychopata z oporami
Paradoks tej przełomowej roli polega na tym, że jej stworzenie było dla Madsena procesem niezwykle trudnym i obciążającym psychicznie. To, co na ekranie wyglądało na bezwysiłkową emanację zła, w rzeczywistości było wynikiem aktorskiego rzemiosła i wewnętrznej walki. Aktor, który tuż przed rozpoczęciem zdjęć sam został ojcem, miał ogromne opory przed odegraniem sceny tortur. Sytuację pogorszył fakt, że grający policjanta Kirk Baltz, w akcie desperacji, zaimprowizował kwestię: „Mam w domu dziecko”. Ta linijka, choć ostatecznie w filmie jej nie słychać, uderzyła w Madsena tak mocno, że niemal nie był w stanie dokończyć sceny.
Ta wewnętrzna niechęć do przemocy stała w sprzeczności z jego profesjonalnym podejściem do roli. Aby lepiej wczuć się w postać i zrozumieć perspektywę ofiary, Madsen poprosił Baltza, by ten położył się w bagażniku jego Cadillaca, po czym woził go po wyboistych ulicach Los Angeles. Zatrzymał się nawet w Taco Bell, co wyjaśnia, dlaczego Pan Blond w filmie nonszalancko popija napój z kubka, wracając do magazynu. Te anegdoty pokazują, że Madsen nie był po prostu „naturalnym twardzielem”, ale aktorem metodycznym, który, mimo osobistych oporów, szukał sposobów na zbudowanie wiarygodnej i przerażającej postaci. Atmosferę na planie dodatkowo zagęszczały konflikty z Lawrencem Tierneyem, weteranem kina noir grającym bossa mafii, Joe Cabota. Tierney, znany z trudnego charakteru i problemów z alkoholem, był na planie tykającą bombą i pewnego wieczoru, po tym jak Madsen i Tim Roth zabrali go na drinka, próbował nawet uderzyć Madsena na środku Hollywood Boulevard.
Rola Pana Blonda jest zatem idealnym mikrokosmosem kariery Madsena. To kreacja oparta na sprzecznościach: przerażająca, ale charyzmatyczna; nonszalancka, ale metodycznie przygotowana; ikoniczna, ale moralnie odpychająca dla samego wykonawcy. Sukces tej roli otworzył mu drzwi do sławy, ale jednocześnie stworzył wizerunek tak potężny, że na zawsze zdefiniował sposób, w jaki postrzegało go Hollywood i publiczność. Stał się Panem Blondem, a grzmot tej kreacji zagłuszył na długie lata subtelniejszy, aksamitny ton jego talentu.
Serce i furia
Kariera Michaela Madsena po Wściekłych psach rozwijała się dwutorowo. Z jednej strony, istniał nurt prestiżowych, artystycznie ambitnych projektów, które budowały jego markę jako aktora o niezaprzeczalnej grawitacji. Z drugiej, rozciągała się ogromna przestrzeń kina gatunkowego, filmów klasy B i ról w grach wideo, które zapewniały mu stabilność finansową, a jednocześnie cementowały jego status kultowej ikony. Analiza tej dwoistej filmografii ujawnia aktora o znacznie większej złożoności, niż sugerowałby jego stereotypowy wizerunek.
Tragedia zmęczonego zabójcy: Budd w „Kill Billu”
Jeśli Pan Blond był czystym, nieskrępowanym chaosem, to Budd z Kill Bill: Vol. 2 (2004) stanowił jego antytezę – był chaosem implodującym, postacią naznaczoną zmęczeniem, rezygnacją i głęboko skrywanym żalem. Wielu krytyków i fanów uważa tę rolę za najbardziej złożoną i poruszającą w całej karierze Madsena. Tarantino, obsadzając go ponownie, nie powielił schematu ze swojego debiutu. Zamiast tego dał Madsenowi postać, która dekonstruowała mit zabójcy. Budd, były członek elitarnego Plutonu Śmiercionośnych Żmij, nie jest już groźnym Sidewinderem. Spotykamy go jako spłukanego, zapijaczonego ochroniarza w obskurnym klubie ze striptizem, mieszkającego w rozpadającej się przyczepie na pustyni. Jest ucieleśnieniem porażki, człowiekiem, który świadomie karze samego siebie za grzechy przeszłości.
Złożoność tej postaci polega na jej wewnętrznych sprzecznościach. Budd jest jedynym z zabójców, który pokonuje Pannę Młodą (Umę Thurman) w sposób pragmatyczny i pozbawiony honoru – strzelając do niej z dubeltówki naładowanej solą kamienną, co stanowi subwersję wobec samurajskiego etosu, który przenika film. Jednocześnie jako jedyny wyraża skruchę, mówiąc jej, że „wszyscy zasługujemy na śmierć” za to, co jej zrobili. Madsen mistrzowsko oddaje to poczucie beznadziei i moralnego ciężaru.
Kluczowym elementem tej postaci jest jej skomplikowana relacja z bratem, Billem. Symbolizuje ją miecz Hattori Hanzō – bezcenny dar od Billa. W rozmowie telefonicznej Budd z nonszalancją kłamie, że sprzedał go w lombardzie, co jest dla Billa bolesnym ciosem. Później jednak okazuje się, że Budd, mimo życia w nędzy, zatrzymał miecz. Ten gest, pełen sprzecznych emocji – miłości, lojalności, ale i resentymentu – nadaje postaci tragicznej głębi. Jak zauważył sam Tarantino, publiczność darzyła Budda sympatią, mimo jego okrutnych czynów, co jest świadectwem patosu, jaki Madsen wniósł do tej roli. Budd to kwintesencja motywu „grzmotu i aksamitu” – brutalny zabójca z duszą naznaczoną cierpieniem.
Poza archetypem
Poza uniwersum Tarantino, Madsen stworzył role, które stanowią dowód jego wszechstronności i pokazują, jak mogłaby wyglądać jego kariera, gdyby nie został tak silnie zaszufladkowany. Dwa filmy są tu szczególnie istotne: Uwolnić orkę i Donnie Brasco.
Uwolnić orkę (1993) to spojrzenie na alternatywną rzeczywistość, w której Madsen mógłby stać się gwiazdą kina familijnego. Film odniósł ogromny sukces komercyjny, zarabiając blisko 154 miliony dolarów. Madsen zagrał w nim Glena Greenwooda, surowego na pozór, ale w gruncie rzeczy porządnego i opiekuńczego ojca zastępczego. Jego kreacja była pełna ciepła i cichej godności, stanowiąc idealną przeciwwagę dla jego wizerunku „złego faceta”. Sam aktor cenił tę rolę, mówiąc, że „równoważy ona moich złoczyńców”. Casting ten był na tyle nieoczywisty, że jego koledzy z branży żartowali, czy zamierza odciąć orce płetwę, co pokazuje, jak szybko i mocno przylgnęła do niego etykieta Pana Blonda.
Z kolei Donnie Brasco (1997) to dowód na jego dramatyczną siłę i zdolność do odnalezienia się w prestiżowej, gwiazdorskiej obsadzie. Wcielając się w postać autentycznego mafijnego bossa, Sonny'ego Blacka, Madsen nie dał się przyćmić takim gigantom jak Al Pacino i Johnny Depp. Jego kreacja była pełna nerwowej energii i buty, a on sam uważał ten film za jeden z pięciu najlepszych w swojej karierze. Anegdota o tym, jak odmówił udziału w przesłuchaniu, twierdząc, że jeśli jest idealny do roli, to powinni mu po prostu dać kontrakt, świadczy o jego pewności siebie i ugruntowanej pozycji w tamtym okresie.
Król kina klasy B i głos podziemia
Równolegle do tych prestiżowych projektów, Madsen prowadził niezwykle płodną karierę w świecie kina gatunkowego. Jego filmografia liczy ponad 300 pozycji, z czego znaczna część to niskobudżetowe thrillery, filmy akcji i kryminały, często trafiające bezpośrednio na rynek wideo. Sam aktor podchodził do tej części swojej kariery z dużą dozą pragmatyzmu, tłumacząc w wywiadach, że musiał utrzymać rodzinę i zapewnić szóstce swoich dzieci odpowiedni standard życia.
Nie zamierzałem przeprowadzać mojej szóstki dzieci do parku z przyczepami kempingowymi. Więc kiedy ludzie oferowali mi pracę, nie zawsze była ona najlepsza, ale musiałem kupić jedzenie i zatankować samochód. – wyjaśniał.
Ta niezwykła pracowitość, choć często prowadząca do udziału w projektach o wątpliwej jakości artystycznej, miała nieoczekiwany skutek: ugruntowała jego status ikony kultowej. Podczas gdy jego role w filmach z najwyższej półki pojawiały się nieregularnie, Madsen był stale obecny w świadomości fanów kina gatunkowego. Stał się wszechobecną, rozpoznawalną twarzą, gwarantem pewnego rodzaju surowej, bezkompromisowej rozrywki.
Jego wpływ rozciągał się również na świat gier wideo, gdzie jego charakterystyczny, chrapliwy głos stał się jednym z najbardziej pożądanych. Użyczył głosu postaciom w tak kultowych produkcjach jak Grand Theft Auto III (jako mafioso Toni Cipriani), seria Dishonored (jako skrytobójca Daud) czy Yakuza. Jego udział w tych projektach nie tylko przyniósł mu nową generację fanów, ale także pomógł w legitymizacji gier wideo jako medium zdolnego do opowiadania dojrzałych, filmowych historii. Jego kreacja Dauda w Dishonored jest przez wielu graczy uważana za jedną z najlepszych ról głosowych w historii gier, pełną niuansów i tragizmu. W ten sposób, kariera Madsena w kinie klasy B i grach wideo, choć motywowana finansowo, paradoksalnie wzmocniła jego legendę, czyniąc go postacią bliską i wszechobecną dla publiczności, która ceniła autentyczność i gatunkową surowość ponad hollywoodzki blichtr.
Poeta z brzytwą
Największym błędem w ocenie Michaela Madsena byłoby zatrzymanie się na jego ekranowej personie. Mężczyzna, który z taką łatwością wcielał się w role bezwzględnych zabójców i cynicznych twardzieli, prowadził równoległe, znacznie bardziej wrażliwe życie wewnętrzne. Był poetą, fotografem, a przede wszystkim człowiekiem zmagającym się z ciężarem sławy, osobistymi demonami i niewyobrażalną tragedią. To właśnie w tej przestrzeni – między brutalnością ról a delikatnością duszy – kryje się prawdziwy klucz do zrozumienia jego sztuki i jego samego.
Myśli i wiersze banity
„Poeta w przebraniu banity” – te słowa jego siostry nie były jedynie zgrabną metaforą. Michael Madsen był dosłownie publikującym poetą, autorem kilku tomików, w tym Burning in Paradise, Expecting Rain oraz zbioru The Complete Poetic Works. Jego twórczość, często porównywana do surowego, konfesyjnego stylu Charlesa Bukowskiego i Jacka Kerouaca, była lustrzanym odbiciem jego ekranowych ról – szorstka, bezpośrednia, pełna ulicznego języka i obrazów naznaczonych bólem i nostalgią. Wiersze, które pisał na serwetkach, pudełkach od zapałek i hotelowych papierach listowych, były kroniką jego życia w drodze, refleksją nad samotnością, miłością, ojcostwem i przemijaniem.
Jego talent literacki został doceniony przez ikony kina. Dennis Hopper napisał w przedmowie do jednego z jego zbiorów: „Wolę go od Kerouaca. Bardziej sprośny, bardziej przejmujący”.64 David Carradine, jego ekranowy brat z Kill Billa, pisał o nim: „Facet jest słodki”. Najgłębszą analizę przedstawił jednak Quentin Tarantino, który w swojej przedmowie zauważył, że Madsen w swojej poezji bada, „co to znaczy być mężczyzną w świecie, w którym pojęcia męskości, z którymi niektórzy z nas dorastali, są ledwo pamiętane”. Ta obserwacja jest kluczowa – pokazuje, że role Madsena nie były bezmyślnym odgrywaniem archetypu, ale artystyczną eksploracją kryzysu męskości, prowadzoną równolegle na ekranie i na papierze. W chwili śmierci pracował nad kolejnym, niezwykle osobistym tomem Tears For My Father: Outlaw Thoughts and Poems, który, jak się uważa, był głęboko naznaczony żałobą po stracie syna i mógł stać się jego pośmiertnym opus magnum.
Sława, rodzina i tragedia
Życie Madsena było naznaczone tymi samymi sprzecznościami, które charakteryzowały jego twórczość. Sława, która przyszła wraz z rolą Pana Blonda, okazała się mieczem obosiecznym. Z jednej strony zapewniła mu status ikony, z drugiej – przyniosła presję i pokusy, z którymi nie zawsze sobie radził. „Sława… może cię zniszczyć, jeśli nie jesteś chroniony” – przyznał w jednym z wywiadów. Jego historia jest pełna wzlotów i upadków: problemy finansowe, które doprowadziły go do bankructwa w 2009 roku i długów nawet u przyjaciół, takich jak Tarantino czy Pierce Brosnan, były bezpośrednią przyczyną jego niezwykle płodnej, choć nierównej, kariery w kinie klasy B. Zmagał się również z osobistymi demonami, co prowadziło do aresztowań za jazdę pod wpływem alkoholu i innych incydentów, które trafiały na czołówki gazet.
Jednak największym ciosem, który naznaczył ostatnie lata jego życia, była niewyobrażalna tragedia. W styczniu 2022 roku jego 26-letni syn, Hudson, sierżant armii amerykańskiej i weteran z Afganistanu, popełnił samobójstwo. Ten wstrząs, jak sam przyznał, był
najtrudniejszym i najbardziej bolesnym doświadczeniem, jakie może się zdarzyć na tym świecie.
Ból po stracie syna był wszechogarniający, wpłynął na jego małżeństwo z DeAnną Madsen i pogłębił jego introspektywną naturę. Bliski przyjaciel opisał go w tym okresie jako „udręczoną duszę”.
Nie można oddzielić tych osobistych zmagań od jego pracy aktorskiej. Patos i zmęczenie światem, które tak mistrzowsko oddał w postaci Budda, wrażliwość ukryta pod pancerzem twardziela w wielu innych rolach - to wszystko czerpało z prawdziwego życia, z doświadczeń człowieka, który znał ból, stratę i żal. Jego poezja i jego role były dwiema stronami tej samej monety, artystyczną próbą przetworzenia i zrozumienia chaosu egzystencji. Był artystą, który w swojej twórczości nieustannie balansował na cienkiej granicy między mitem a brutalną rzeczywistością, czerpiąc siłę z własnych ran.
Dziedzictwo Michaela Madsena jest równie złożone i pełne sprzeczności, jak człowiek, którym był. W annałach popkultury na zawsze pozostanie jako kultowa ikona, aktor, który dla całego pokolenia zdefiniował pewien rodzaj chłodnej, stylowej i niebezpiecznej męskości. Jego nazwisko jest nierozerwalnie związane z Quentinem Tarantino, a postacie, które stworzył w jego filmach – przede wszystkim Pan Blond i Budd – stały się archetypami, analizowanymi na studiach filmoznawczych i nieustannie obecnymi w rozmowach fanów kina na całym świecie. Był jednym z tych rzadkich aktorów, których sama obecność na ekranie – chrapliwy głos, stalowe spojrzenie, nonszalancki sposób bycia – wystarczyła, by nadać scenie ciężar i znaczenie.
Jednak, jak pokazały liczne hołdy i wspomnienia, które napłynęły po jego śmierci, ta groźna persona była tylko częścią większej całości. Za „grzmotem” jego najsłynniejszych ról krył się „aksamit” – wrażliwość poety, czułość, którą pokazał w Uwolnić orkę, i tragiczna głębia, którą obdarzył postać Budda. Był człowiekiem, który mieścił w sobie tłumy: robotnikiem z Chicago, który stał się gwiazdą filmową; przerażającym ekranowym zabójcą, który był kochającym, choć strapionym, ojcem; banitą i poetą, który zmagał się z własnymi demonami.
Świadectwem tego, kim był naprawdę, są słowa tych, którzy go znali. Koledzy po fachu, od Harveya Keitela po Jamesa Woodsa i Jennifer Tilly, zgodnie wspominali nie jego ekranową brutalność, ale jego słodycz, hojność i profesjonalizm. Widzieli w nim artystę, który potrafił przekuć swoje skomplikowane życie wewnętrzne w autentyczną i poruszającą sztukę. Ta dwoistość była siłą napędową jego najlepszych kreacji, pozwalając mu nadawać ludzkie oblicze nawet najbardziej nieludzkim postaciom.
Michael Madsen odszedł w trakcie kolejnego twórczego zrywu. W chwili śmierci miał w postprodukcji aż 18 filmów i przygotowywał do druku nowy tomik poezji – dowód na to, że jego artystyczna podróż daleka była od zakończenia. Opuścił scenę, ale pozostawił po sobie coś więcej niż tylko zbiór niezapomnianych ról. Jak ujęła to jego siostra, zostawił po sobie „echo – szorstkie, błyskotliwe, niepowtarzalne – w połowie legendę, w połowie kołysankę”. To właśnie to echo, rezonujące na styku mitu i prawdy, brutalności i czułości, będzie trwałym świadectwem jego wyjątkowego miejsca w historii kina.
Buffy powraca i zapowiada dobrą zabawę

Po ponad dwudziestu latach od finału kultowego serialu, „Buffy: Postrach wampirów” powraca. Sarah Michelle Gellar, która ponownie wcieli się w tytułową rolę, zdradza pierwsze szczegóły na temat nowej odsłony.
Wiadomość o reboocie „Buffy” zelektryzowała fanów na całym świecie. Sarah Michelle Gellar, która dzięki tej roli w latach 90. stała się ikoną popkultury, przez długi czas odrzucała pomysł powrotu do Sunnydale. Aktorka przyznaje, że czekała na odpowiedni moment i właściwą wizję. Impulsem do zmiany zdania okazał się projekt przedstawiony przez Chloé Zhao, laureatkę Oscara i, jak się okazuje, wielką fankę serialu. Prace nad nową serią trwają już od trzech lat, a zdjęcia mają ruszyć wkrótce.
Gellar z sentymentem wspomina czasy oryginalnej produkcji:
Miałam dużo szczęścia. Wtedy nie istniały media społecznościowe, sławy doświadczało się w zupełnie inny sposób. Nie czułam presji, jaką odczuwają dzisiejsi aktorzy, od których wymaga się ciągłego publikowania treści i robienia głupkowatych tańców na TikToku.
Lżejszy ton i nowe pokolenie
Nowa seria ma być lżejsza w tonie niż ostatnie, mroczniejsze sezony oryginału. Twórcy chcą znaleźć równowagę między znanymi postaciami a nowymi bohaterami. U boku Gellar pojawi się młoda aktorka, Ryan Kiera Armstrong.
Moim marzeniem jest przywrócenie wszystkich, którzy zginęli, ale trzeba będzie też zrobić miejsce na nowe historie - mówiła Gellar, podsycając ciekawość fanów.
Jednym z kluczowych zadań, jakie stawiają przed sobą twórcy, jest uwspółcześnienie tematów poruszanych w serialu. Nowa „Buffy” ma zgłębiać co w dzisiejszym świecie, zdominowanym przez media społecznościowe, oznacza bycie outsiderem. Serial od zawsze poruszał uniwersalne problemy, a teraz zmierzy się z wyzwaniami, jakie stawia przed nami współczesność i jej granice czasoprzestrzenne.
Zombie pociąg do Nowego Jorku
Pojawiły się nowe informacje na temat długo oczekiwanej amerykańskiej wersji kultowego koreańskiego horroru „Train to Busan”.
James Wan, producent stojący za takimi seriami jak „Obecność” czy „M3GAN”, potwierdza, że projekt wciąż jest w planach, choć jego losy pozostają niepewne. Film, zapowiedziany lata temu pod tytułem „The Last Train to New York”, zniknął z kalendarza premier Warner Bros., co zaniepokoiło wielu fanów. Jednak James Wan, podczas promocji filmu „M3GAN 2.0”, uspokoił, że nie porzucił tego pomysłu.
Nie remake, a spin-off
Co najważniejsze, Wan podkreślił, że celem nie jest stworzenie klasycznego remake'u, a raczej spin-offu osadzonego w tym samym uniwersum. Akcja miałaby dziać się równolegle do wydarzeń w Korei, pokazując, jak epidemia zombie dotknęła Stany Zjednoczone.
To zdecydowanie wciąż jest dla nas projekt wynikający z pasji. Kreatywnie, jego akcja rozgrywa się w tym samym świecie co „Train to Busan”. Epidemia dzieje się na całym świecie. Więc jeśli „Train to Busan” jest wycinkiem historii z Korei Południowej, chcemy, aby „Train to New York” było opowieścią osadzoną w Ameryce. Wszystko w tym pomyśle jest naprawdę ekscytujące. Mam nadzieję, że w końcu uda się go zrealizować. Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewien, na jakim etapie się obecnie znajduje.
Fenomen koreańskiego oryginału
Trudno przecenić wpływ, jaki „Train to Busan” wywarł na światowe kino grozy. Film, zrealizowany za zaledwie 5 milionów dolarów, zarobił ich prawie 100, dając początek całej franczyzie (w 2020 roku ukazał się sequel „Peninsula”). Co więcej, sprawił, że zachodnia publiczność ponownie zwróciła uwagę na azjatycki horror jako źródło rewelacyjnych i kasowych produkcji.
Siła filmu tkwiła w jego prostocie i znakomitym wykonaniu. Reżyser Yeon Sang-ho połączył znane motywy kina o zombie (widać tu inspiracje „28 dni później”) z niezwykle emocjonalnym wątkiem relacji ojca i córki. To właśnie ten ludzki dramat sprawił, że fabuła angażowała znacznie mocniej niż w typowych horrorach, a zakończenie dla wielu okazało się prawdziwym wyciskaczem łez.
Ryzyko większe niż w środkowym przedziale
Tworzenie anglojęzycznych wersji zagranicznych hitów często wydaje się niepotrzebne – bywa postrzegane jako ukłon w stronę widzów, którzy niechętnie czytają napisy. Choć zdarzają się udane adaptacje, niemal zawsze oryginał pozostaje niedościgniony.
„The Last Train to New York” to ryzykowny projekt, który zmierzy się z legendą jednego z najlepszych horrorów ostatnich dwóch dekad. Niezależnie od tego, czy będzie to spin-off, remake czy interquel, jego jedyną szansą na sukces jest odważne pójście własną drogą i zaoferowanie czegoś świeżego w stosunku do koreańskiego pierwowzoru.