Wróg Batmana, którego "nigdy nie pokazano w filmie". Matt Reeves uchyla rąbka tajemnicy

Czekanie na kontynuację "Batmana" Matta Reevesa to dla wielu fanów DC sprawa najwyższej wagi. Produkcja z 2022 roku odświeżyła postać Mrocznego Rycerza, a teraz cała uwaga skupia się na sequelu. Reżyser niedawno podzielił się kilkoma informacjami na temat scenariusza i, co najważniejsze, procesu wyboru nowego przeciwnika dla bohatera granego przez Roberta Pattinsona.
Matt Reeves, goszcząc w podcaście "Happy Sad Confused" Josha Horowitza, potwierdził, że scenariusz do "The Batman - Part II" jest już gotowy. Oczywiście, prowadzący próbował wydobyć z reżysera nazwisko nowego antagonisty, jednak Reeves pozostał niewzruszony. Nie zdradził tożsamości postaci, ale podzielił się kluczową informacją dotyczącą jej filmowej historii.
Chodzi o postać, która "nigdy tak naprawdę nie została przedstawiona w filmie".
To stwierdzenie natychmiast uruchomiło falę spekulacji wśród fanów, którzy próbują odgadnąć, kto z bogatej galerii łotrów DC Comics został wybrany.
Inspiracje spoza komiksów
Reeves opowiedział również o procesie twórczym, który doprowadził do wyboru właśnie tego konkretnego wroga. Razem ze współscenarzystą, Mattsonem Tomlinem, dogłębnie analizowali komiksowe archiwa, ale nie ograniczali się tylko do nich.
Jak przyznał reżyser, obejrzeli wspólnie wiele filmów, i to nie tylko tych, których akcja mogłaby rozgrywać się w Gotham. Sugeruje to, że inspiracji dla nowej postaci szukano w różnych gatunkach i konwencjach filmowych, co może zapowiadać świeże podejście do materiału źródłowego.
Co już wiadomo o "The Batman - Part II"?
Mimo że szczegóły fabuły są trzymane w ścisłej tajemnicy, kilka faktów jest już potwierdzonych. Premiera filmu zaplanowana jest na 1 października 2027 roku. W swoich rolach powrócą Robert Pattinson jako Batman, Jeffrey Wright jako Jim Gordon, Andy Serkis jako Alfred Pennyworth oraz Colin Farrell jako Pingwin, którego historię rozwija obecnie serial "Pingwin".
Reeves podchodzi do kwestii poufności bardzo poważnie. Zdradził, że aby uniknąć przecieków, scenariusz jest przechowywany w specjalnej walizce zamykanej na zamek z kodem. To pokazuje, jak bardzo twórcy chcą zaskoczyć widzów w dniu premiery.
Wyciekł zarys fabuły „Krainy Lodu 3”

W sieci zawrzało po tym, jak pojawiły się pierwsze, nieoficjalne informacje na temat fabuły wyczekiwanej trzeciej części „Krainy Lodu”. Wszystko wskazuje na to, że w Arendelle szykują się wielkie zmiany – od królewskiego ślubu po pojawienie się zupełnie nowego członka rodziny.
Informacje pochodzą z chińskiego serwisu społecznościowego WeChat, gdzie na oficjalnym profilu Disneya miał pojawić się krótki opis fabuły. Zgodnie z tłumaczeniem, które obiegło internet za sprawą użytkownika X (dawniej Twitter) The Hollywood Handle, historia ma wyglądać następująco:
W tym nowym rozdziale bądź świadkiem ślubu stulecia w Arendelle. Królowa Anna stanie na ślubnym kobiercu, by następnie dołączyć do Elsy w nowej, magicznej podróży pełnej nieznanych wyzwań. A co jeszcze bardziej ekscytujące: królewska rodzina wkrótce powita tajemniczego, nowego członka!
Informacje (nie do końca) pewne
Chociaż opis brzmi intrygująco, warto podchodzić do niego z rezerwą - sam Disney nie potwierdził tych rewelacji, ale też nie ma w tym nic zaskakującego. Dodatkowo, prace nad filmem są na wczesnym etapie. Josh Gad, podkładający głos Olafowi, potwierdził, że nagrania dialogów jeszcze się nie rozpoczęły. Oznacza to, że scenariusz wciąż może ulec znaczącym zmianom, co miało miejsce w przypadku obu poprzednich części serii.
Nowa postać, czyli kto?
Sformułowanie „tajemniczy nowy członek rodziny" natychmiast uruchomiło wyobraźnię fanów. Czy może chodzić o dziecko Anny i Kristoffa? A może o dawno zaginionego krewnego?
Pomysł na odnalezionych członków rodziny nie jest w uniwersum „Krainy Lodu” niczym nowym. W serialu „Dawno, dawno temu” („Once Upon a Time”) wprowadzono postać ciotki Anny i Elsy – oryginalnej Królowej Śniegu. Warto jednak zaznaczyć, że ta historia nigdy nie była oficjalną częścią filmowego kanonu Disneya.
Niektórzy fani z pewnością liczą na potwierdzenie popularnej teorii, według której Tarzan jest zaginionym bratem sióstr z Arendelle. Choć twórcy niegdyś przyznali, że bawili się tym pomysłem, różnice czasowe między obiema historiami czynią go mało prawdopodobnym. Bardziej realne wydaje się pojawienie kogoś ze strony ojca sióstr lub magicznej strony ich matki.
Na oficjalne potwierdzenie tych informacji przyjdzie nam jeszcze poczekać. Premiera „Krainy Lodu 3” zaplanowana jest na 24 listopada 2027 roku.
„Straszny film 6” weźmie na celownik hity ostatnich lat

Marlon Wayans, znany z roli Shorty’ego Meeksa w serii „Straszny film”, podczas promocji nowego horroru sportowego „Him” (w kinach od 19 września), uchylił rąbka tajemnicy na temat swojego następnego projektu.
Będzie nim „Straszny film 6”, przy którym ponownie połączy siły z braćmi, Keenenem Ivorym i Shawnem, by wspólnie napisać scenariusz. W rozmowie z portalem ComicBook.com zdradził, które horrory mogą spodziewać się parodii.
Z czego pośmieją się twórcy?
Na liście potencjalnych ofiar nowej odsłony cyklu znalazło się sporo głośnych tytułów z ostatnich lat. Wayans wymienił między innymi:
Jestem fanem całego gatunku. Coś z 'Koszmaru minionego lata' na pewno się tam znajdzie. Franczyza 'Krzyk' to zawsze świetny materiał. Myślę, że 'Heretic' to był wspaniały film. Do tego 'Longlegs', 'Uciekaj!', 'Nie!'. Jest tak wiele znakomitych horrorów, z których możemy czerpać, że planujemy sobie poużywać. A, i jeszcze 'Sinners'.
Lista jest oczywiście znacznie dłuższa. Jeśli twórcy wezmą pod uwagę horrory, które powstały w ciągu ostatnich 25 lat, katalog jest ogromny. Od popularnych serii jak „To” czy „Obecność”, po produkcje z nurtu „elevated horror”, jak „The Witch” czy „Dziedzictwo. Hereditary”. Scenarzyści mają przed sobą szeroki wybór filmów grozy, które mogą wykorzystać w swoim scenariuszu.
Czy „Straszny film 6” ma szansę u dzisiejszej widowni?
Próba odtworzenia ducha oryginalnych filmów z pewnością będzie dla braci Wayans sporym wyzwaniem. Widownia ewoluowała – pewne żarty wciąż działają, ale inne będą wymagały modyfikacji. Komedie oparte na kulturze palenia marihuany nie mają już takiej siły przebicia jak kiedyś, a całość może przyjąć ton bardziej wrażliwy kulturowo, chociaż wnioskując z poprzednich 5 części, twórcy mogą wręcz celowo 'drażnić" publiczność w tym zakresie.
Vesemir z nową twarzą. Kto zastąpi Kima Bodnię w 4. sezonie Wiedźmina?

Informacje napływające z planu 4. sezonu "Wiedźmina" przynoszą kolejną dużą zmianę obsadową. Po głośnym odejściu Henry'ego Cavilla, twórcy musieli znaleźć zastępstwo dla innego kluczowego aktora. Jak donosi portal Redanian Intelligence, postać Vesemira, mentora Geralta, zostanie obsadzona na nowo w nadchodzących sezonach.
Rolę po Kimie Bodnii, który opuścił produkcję pod koniec 2024 roku, przejmie Peter Mullan. To szkocki aktor znany z wielu charakterystycznych ról. Mullan był nominowany do nagrody Emmy za występ w miniserialu "Tajemnice Laketop" i ma na koncie udział w takich produkcjach jak "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy", "Westworld" czy "Ozark". Jego doświadczenie i charyzma mogą wnieść nową energię do postaci doświadczonego wiedźmina.
Dlaczego Bodnia odchodzi z serialu?
Oficjalnym powodem odejścia Kima Bodnii są konflikty w harmonogramie. Przedstawiciel aktora w rozmowie z portalem RadioTimes potwierdził, że jego kalendarz zdjęciowy nie pasował do harmonogramu produkcji 4. sezonu "Wiedźmina". Nie ujawniono jednak, który projekt kolidował z pracami na planie serialu Netflixa. W odróżnieniu od owianego tajemnicą odejścia Henry'ego Cavilla, w tym przypadku fani otrzymali przynajmniej klarowne wyjaśnienie.
Czwarty sezon "Wiedźmina", w którym w roli Geralta z Rivii zadebiutuje Liam Hemsworth, ma pojawić się na platformie Netflix już niedługo. Choć dokładna data nie została jeszcze potwierdzona, premiera planowana jest na końcówkę października 2025 roku.
Jakimś cudem Porywacz powrócił. Zwiastun „Czarnego Telefonu 2”

Studio Universal Pictures opublikowało nowy zwiastun filmu „Czarny Telefon 2”, który zapowiada nadprzyrodzony powrót Porywacza. Fantastyczny element nie jest niczym nowym dla tej serii – w końcu oryginał opierał się na rozmowach z duchami poprzednich ofiar. Wygląda jednak na to, że tym razem to Porywacz "wydzwania", ale bezpośrednio do Gwen w jej snach.
Porywacz jak Freddy Krueger
Skojarzenia z Freddym Kruegerem nasuwają się same, zwłaszcza gdy Porywacz zastanawia się na głos, co może oznaczać śmierć we śnie dla jego niedoszłej ofiary. Nowy materiał wideo nie pozostawia złudzeń – kontynuacja stawia na jeszcze gęstszą i bardziej oniryczną atmosferę grozy.
W obsadzie „Czarnego Telefonu 2” zobaczymy zarówno znajome, jak i nowe twarze. Na ekran powracają Miguel Mora i Madeleine McGraw. Dołączają do nich między innymi Demián Bichir („Zakonnica”), Arianna Rivas, Jeremy Davies („Lost”) oraz Maev Beaty („Bo się boi”).
Wątpliwości reżysera
Chociaż sukces pierwszej części sprawił, że kontynuacja wydawała się formalnością, reżyser Scott Derrickson początkowo miał spore wątpliwości. Film z 2022 roku był dla niego formą zamknięcia pewnych osobistych doświadczeń z dzieciństwa i pozwalał ruszyć dalej. Wszystko zmieniło się, gdy autor opowiadania, Joe Hill, przedstawił mu nowy, intrygujący pomysł na rozwinięcie tej historii.
Przed powrotem do świata „Czarnego Telefonu” Derrickson zajął się jednak wysokobudżetową produkcją science-fiction „The Gorge” dla Apple, z Anyą Taylor-Joy i Milesem Tellerem w rolach głównych. Ta przerwa okazała się kluczowa. Dzięki niej młodzi aktorzy z pierwszej części zdążyli dorosnąć, co pozwoliło przenieść akcję sequela ze szkoły podstawowej do liceum. Sam reżyser przyznał, że ta zmiana była dla niego ekscytująca:
Pomysł na sequel, który byłby horrorem "licealnym", tak jak pierwszy film był horrorem osadzonym w realiach gimnazjum, wydał mi się ekscytujący. Nigdy wcześniej nie zrobiłem prawdziwego horroru w tej kategorii.
Wygląda na to, że Porywacz zamierza nawiedzać sny widzów już tej jesieni. Premiera filmu „Czarny Telefon 2” w kinach zaplanowana jest na 17 października.
Nowy "Toksyczny mściciel" to krwawa jatka i komedia w jednym

Po długim oczekiwaniu remake kultowego klasyka Tromy w końcu trafił na ekrany, a pierwsze reakcje są jednoznacznie entuzjastyczne.
"The Toxic Avenger" zbiera bardzo dobre oceny zarówno od krytyków, jak i od widzów. Na portalu Rotten Tomatoes film może pochwalić się wynikiem 83% pozytywnych recenzji, a opinie fanów zdają się potwierdzać, że na tę premierę warto było czekać.
Wielu widzów podkreśla, że nowa wersja z powodzeniem "dorównuje szaleństwu oryginału", jednocześnie będąc "godnym następcą w uniwersum Toxic Avengera". Warto przypomnieć, że historia Toxiego rozpoczęła się w 1984 roku i doczekała się kilku kontynuacji, w tym "Citizen Toxie: The Toxic Avenger IV" z 2000 roku.
O czym opowiada nowy "Toxic Avenger"?
Za reżyserię odświeżonej wersji odpowiada Macon Blair. W roli głównej występuje Peter Dinklage, który wciela się w Winstona Gooze'a, uciśnionego woźnego. Jego życie zmienia się diametralnie po tragicznym wypadku z toksycznymi odpadami, w wyniku którego przechodzi transformację staje do walki z bezwzględnymi korporacjami i skorumpowanymi siłami zagrażającymi jego synowi, przyjaciołom i całej społeczności.
W obsadzie znaleźli się również Jacob Tremblay ("Doktor Sen") jako syn Winstona, Kevin Bacon jako zdeprawowany biznesmen oraz Elijah Wood w roli jego syna. Co ciekawe, w kostium Toxiego wciela się Luisa Guerreiro, a Peter Dinklage użycza postaci swojego głosu. Jeden z użytkowników Rotten Tomatoes, Alejandro A, napisał w swojej recenzji:
Ten film ma idealną dawkę gore, tandetnego humoru i klimatu kina niskobudżetowego, a wszystko to z udziałem znakomitej obsady. Doceniam bezkompromisowe podejście do historii.
Hołd dla oryginału i powiew świeżości
"The Toxic Avenger" to produkcja, która jest jednocześnie tandetna, kampowa, przezabawna i wciągająca. Twórcy oddają hołd oryginałowi, serwując jednocześnie coś świeżego dla nowej publiczności. To film, który najlepiej ogląda się w kinie, w gronie widzów gotowych śmiać się z jego prostego humoru, przesadzonej dawki gore i anarchicznej zabawy.
Niektórzy recenzenci określają go jako "tandetny, przezabawny i ujmujący film klasy B", a inni już teraz domagają się kolejnych części. Przyszłość serii zależy oczywiście od wyników finansowych nowej wersji, więc na ten moment pozostaje nam czekać na oficjalne informacje.
Misja: Hollywood. Czy Paramount przeniesie Call of Duty na wielki ekran?

Jedna z najpopularniejszych serii gier wideo wszech czasów może wreszcie doczekać się filmowej adaptacji.
Według informacji portalu Puck, studio Paramount prowadzi rozmowy w sprawie nabycia praw do marki Call of Duty z zamiarem stworzenia filmu aktorskiego. Na razie nic nie jest jeszcze przesądzone, ale wydaje się, że wytwórnia jest na dobrej drodze do dodania kolejnego potencjalnego hitu do swojego portfolio. Po udanym starcie franczyzy Sonic the Hedgehog, Paramount chce powtórzyć ten sukces z jedną z najlepiej sprzedających się gier akcji w historii.
Wybór materiału źródłowego jest ogromny – seria liczy ponad 20 głównych odsłon. Pozostaje więc pytanie, czy studio zdecyduje się na adaptację konkretnej części, czy też postawi na zupełnie nową historię osadzoną w tym uniwersum.
Nowa strategia Paramount
Po fuzji ze Skydance i zmianach w kierownictwie, Paramount podejmuje odważne kroki, aby wzmocnić swój katalog nadchodzących produkcji. Od podpisania dużej umowy z braćmi Duffer (twórcami Stranger Things), po ponowne zainteresowanie rozwojem filmów z uniwersum Star Trek, wytwórnia wyraźnie chce zaznaczyć swoją obecność na dużym ekranie. Przejęcie praw do Call of Duty nie tylko wzmocniłoby jej pozycję w wyścigu o uwagę widza, ale również otworzyłoby drzwi do stworzenia zupełnie nowej franczyzy. Seria gier od dawna znana jest z angażowania gwiazd filmowych do kluczowych ról, co mogłoby ułatwić Paramount rekrutację znanych nazwisk do aktorskiej obsady.
Długa droga Call of Duty do kina
Próby przeniesienia Call of Duty na ekran trwają od lat. W 2018 roku ogłoszono plany stworzenia filmu w ramach inicjatywy Activision, mającej na celu rozszerzenie marki na nowe media. Za kamerą miał stanąć Stefano Sollima, reżyser Sicario 2: Soldado, a scenariusz pisał Scott Silver (Joker). Mimo braku zakontraktowanych aktorów, projekt nabierał tempa, a start produkcji planowano na 2019 rok. W przygotowaniu był nawet sequel, do którego scenariusz miał napisać Joe Robert Cole (Czarna Pantera).
Jednak w 2020 roku Sollima ujawnił, że Activision postanowiło odłożyć projekt na półkę. W jednym z wywiadów powiedział:
Cóż, film Call of Duty pozostał w zawieszeniu... Napisaliśmy scenariusz ze Scottem Silverem i, powiedzmy, że pomysł rozszerzenia uniwersum... nie jest już (w tej chwili) priorytetem przemysłowym grupy, czyli Activision... Więc, mówiąc trywialnie, utknął w martwym punkcie, co w Ameryce zdarza się dość często.
Nowe rozdanie - stare pomysły?
Chociaż w 2022 roku pojawiły się plotki o możliwym zaangażowaniu Dwayne'a Johnsona, projekt pozostawał w uśpieniu. Jeśli Paramount ostatecznie przejmie prawa, nie jest jasne, czy studio zdecyduje się na powrót twórców związanych z wersją z 2018 roku. Mówiło się, że film w reżyserii Sollimy miał opowiadać oryginalną historię. To może się jednak zmienić, zwłaszcza że fani serii od dawna domagają się adaptacji niezwykle popularnych podserii Modern Warfare oraz Black Ops. Na razie pozostaje czekać na oficjalne potwierdzenie ze strony studia.
Zapomniany film z uniwersum Gwiezdnych wojen powraca?

Świat Gwiezdnych wojen przechodzi zmiany. Lucasfilm przygotowuje się do powrotu sagi na wielki ekran po siedmioletniej przerwie – w 2026 roku z filmem "The Mandalorian & Grogu", a rok później z "Starfighter" Shawna Levy'ego z Ryanem Goslingiem.
Tymczasem chodzą plotki, że projekt, który od dawna uważano za skasowany, może niespodziewanie powrócić.
Niespodziewany powrót "Rogue Squadron"?
W ostatnich latach wiele zapowiadanych projektów ze świata Gwiezdnych wojen pojawiało się i znikało. Filmy Taiki Waititiego, Riana Johnsona czy Patty Jenkins trafiały na listę planów, by potem z niej zniknąć. Wygląda jednak na to, że ostatni z wymienionych tytułów może ponownie znaleźć się w harmonogramie przyszłych premier.
Minęło już pięć lat, odkąd ogłoszono, że Patty Jenkins, reżyserka "Wonder Woman", stanie za sterami "Rogue Squadron". Film miał trafić do kin w grudniu 2023 roku. Pandemia spowodowała jednak liczne opóźnienia, a w 2022 roku Disney ostatecznie usunął produkcję ze swojego kalendarza premier, co w branży odebrano jako skasowanie projektu.
Na początku 2024 roku, w rozmowie z portalem Collider, Jenkins niespodziewanie wspomniała, że ponownie pracuje nad swoim filmem osadzonym w uniwersum Gwiezdnych wojen. Od tamtej pory nie pojawiły się żadne oficjalne informacje, a szefowa Lucasfilm, Kathleen Kennedy, nie wspominała o "Rogue Squadron" w żadnym z ostatnich wywiadów. Teraz jednak, według insidera Daniela Richtmana, projekt faktycznie wrócił do gry. Co więcej, do fazy rozwoju miał trafić jeszcze jeden, niezatytułowany na razie film, choć na temat obu produkcji brakuje jakichkolwiek szczegółów.
Co słychać w odległej galaktyce?
Od premiery "Skywalker. Odrodzenie" w 2019 roku, franczyza Gwiezdnych wojen rozwijała się wyłącznie na platformie Disney+, gdzie seriale takie jak "The Mandalorian", "Ahsoka" czy "Andor" stały się nową twarzą sagi. Teraz Kathleen Kennedy dąży do tego, by Gwiezdne wojny na stałe wróciły do kin. Okazuje się to jednak trudniejsze, niż pierwotnie zakładano – większość reżyserów rezygnuje z projektów lub ich prace utykają na etapie rozwoju.
Film "The Mandalorian & Grogu" jest już ukończony i z pewnością trafi na ekrany w przyszłym roku, a "Starfighter" Shawna Levy'ego również wydaje się być na dobrej drodze. Inne produkcje, takie jak "Dawn of the Jedi" Jamesa Mangolda, utknęły w miejscu, powrót Daisy Ridley jako Rey Skywalker w filmie o Nowym Zakonie Jedi został opóźniony, a do listy potencjalnych tytułów dołączył projekt Simona Kinberga.
Czy "Rogue Squadron" Patty Jenkins w końcu wzbije się w powietrze? A może za kolejne pięć lat wciąż będziemy dyskutować o tych samych, niezrealizowanych planach? Czas pokaże. Fani reżyserki mogą mieć nadzieję, że tym razem projekt dotrze do mety, ale na razie warto podchodzić do tych doniesień z rezerwą.
Co obejrzeć w kinie w ten weekend?

Sierpień przyniósł nam kilka naprawdę interesujących pozycji kinowych - mamy tu wyczekiwany powrót kultowej komedii, dwie propozycje dla fanów kina grozy oraz wznowienie jednego z najważniejszych filmów w historii.
Bez względu na to, jakich emocji szukasz w kinie, w ten weekend na pewno znajdziesz coś dla siebie.
"Zakręcony Piątek 2" – nostalgia w nowym wydaniu
Po ponad dwudziestu latach Jamie Lee Curtis i Lindsay Lohan powracają jako Tess i Anna Coleman. Kontynuacja kultowej komedii Disneya to prawdziwa gratka dla fanów oryginału, ale też świetna propozycja dla nowego pokolenia. Tym razem dorosła już Anna sama ma córkę i przygotowuje się do ślubu. Kiedy wydaje się, że rodzinne relacje są już wystarczająco skomplikowane, historia lubi się powtórzyć. Magiczna zamiana ciał dotyka nie tylko Annę i Tess, ale również przyszłą pasierbicę Anny i jej nastoletnią córkę. Zapowiada się podwójna dawka humoru, chaosu i ciepłej opowieści o rodzinnych więziach.
"Bring Her Back" – nowy horror twórców "Mów do mnie!"
Bracia Danny i Michael Philippou, którzy zachwycili świat horrorem "Mów do mnie!", powracają z nowym, mrożącym krew w żyłach dziełem. "Bring Her Back" (w Polsce dystrybuowany jako "Oddaj ją") to historia osieroconego rodzeństwa, które trafia pod opiekę pogrążonej w żałobie kobiety (w tej roli znakomita Sally Hawkins). Wkrótce odkrywają, że ich nowy dom skrywa tajemnicę przerażającego okultystycznego rytuału. Widzów czeka gęsty, niepokojący klimat i terror psychologiczny na najwyższym poziomie. To obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów ambitnego kina grozy.
"Together" – gdy miłość staje się koszmarem
To drugi horror w tym zestawieniu, ale o zupełnie innym charakterze. "Together" to przedstawiciel podgatunku "body horror", który eksploruje lęki związane z bliskością i utratą własnej tożsamości w związku. Para bohaterów (grana przez prawdziwe małżeństwo, Alison Brie i Dave'a Franco) ucieka na wieś, by pielęgnować swoje uczucie. Ich relacja zaczyna jednak przybierać niepokojącą, fizyczną formę, a ich ciała ulegają przerażającej transformacji. Film zapowiadany jako oryginalna i niepokojąca metafora związkowego "sklejenia" trafił do kin dzisiaj.
"Człowiek słoń" (wznowienie) – zobacz arcydzieło na dużym ekranie
Dla widzów szukających zupełnie innych emocji, kina studyjne przygotowały pokazy odrestaurowanej wersji "Człowieka słonia" Davida Lyncha. Oparta na faktach, czarno-biała historia Johna Merricka – człowieka o zdeformowanym ciele i niezwykle wrażliwej duszy – to jeden z najbardziej poruszających filmów w historii. Po latach wciąż robi ogromne wrażenie swoją subtelnością, mistrzowską reżyserią i genialną rolą Johna Hurta. Możliwość zobaczenia tego ponadczasowego dzieła o ludzkiej godności na wielkim ekranie to wydarzenie, którego nie można przegapić.
Powraca złota era komedii romantycznych?

W ostatnich latach komedia romantyczna stała się w kinie gatunkiem nieco zapomnianym. Dominacja superbohaterskich widowisk, mrocznych dramatów i skomplikowanych seriali sprawiła, że proste historie o dwójce ludzi, którzy w końcu odnajdują się w szczęśliwym finale, straciły na popularności.
Po długim okresie posuchy wydaje się, że gatunek ten przeżywa swoisty renesans i choć nowa fala komedii romantycznych chętnie nawiązuje do sentymentów i formuł z przeszłości, jednocześnie wprowadza własne, mocno współczesne rozwiązania. Pytanie, czy to faktyczny powrót "złotej ery", czy raczej jej nowa, zmodernizowana wersja?
Zasady, które stworzyły legendy
Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy najpierw przyjrzeć się temu, co stanowiło o sile komedii romantycznych w latach 80. i 90. Była to era, w której gatunek ten kwitł, a takie filmy jak "Kiedy Harry poznał Sally..." z 1989 roku stały się ponadczasowymi klasykami. Sukces produkcji Roba Reinera nie polegał na rewolucyjnym pomyśle, ale na doskonałym wykonaniu znanej formuły. Film, choć oparty na prostym pytaniu: "Czy mężczyzna i kobieta mogą być przyjaciółmi?", urzekał dzięki kilku kluczowym elementom.
Po pierwsze, dialogi. Scenariusz Nory Ephron był pełen błyskotliwych, naturalnych i zapadających w pamięć wymian zdań. To właśnie dzięki nim, a nie wielkim, spektakularnym wydarzeniom, budowano emocjonalną więź z bohaterami. Po drugie, chemia między odtwórcami głównych ról. Meg Ryan i Billy Crystal stworzyli jedną z najsłynniejszych par w historii kina, a ich interakcje wydawały się autentyczne. Po trzecie, tempo i konstrukcja opowieści. "Kiedy Harry poznał Sally..." to historia o powolnym, organicznym rozwoju uczuć, gdzie napięcie rodziło się z niepewności, a nie z oczywistych, fabularnych twistów. Scena, w której Sally udaje orgazm w restauracji, stała się ikoną nie tylko z powodu humoru, ale też dlatego, że idealnie podsumowywała charakterystykę relacji bohaterów.
Ta era dała nam również inne niezapomniane tytuły, takie jak "Bezsenność w Seattle", "Notting Hill" czy "Masz wiadomość". Każdy z nich, choć miał swoją unikalną historię, opierał się na podobnym fundamencie: dobrze napisanych bohaterach, emocjonalnej podróży i satysfakcjonującym, często opatrzonym wielkim gestem, zakończeniu.
Gdzie podziały się romanse?
W okolicach 2010 roku komedie romantyczne zaczęły powoli znikać z kinowych afiszów. Powody były złożone. Wzrost popularności kina akcji, superprodukcji i poważniejszych gatunków odwrócił uwagę widowni. Komedie romantyczne stały się ofiarami własnego sukcesu – na rynku pojawiło się tak wiele generycznych i powtarzalnych tytułów, że widzowie stracili nimi zainteresowanie. Formuła przestała być świeża, a historie o kolejnym przypadku pomyłki i niespodziewanym romansie zaczęły nużyć.
Platformy streamingowe początkowo podtrzymywały gatunek, produkując setki tanich, często schematycznych filmów, które rzadko jednak zyskiwały większy rozgłos. Komedia romantyczna stała się kinem domowym, odległym od wielkiego ekranu i statusu kulturowego fenomenu.
Nowa fala i sentyment do przeszłości
Obecnie sytuacja wygląda inaczej, a renesans gatunku stał się faktem. Nowe produkcje, takie jak film "Tylko nie ty" z 2023 roku, pokazują, że komedia romantyczna może znów być kasowym sukcesem. Klucz do tego tkwi w umiejętnej żonglerce elementami z przeszłości i nowymi rozwiązaniami.
"Tylko nie ty" to film, który jest świadom swojej genezy. Cała jego konstrukcja opiera się na popularnym w latach 90. schemacie „enemies to lovers” oraz na motywie udawanego związku, by osiągnąć jakiś cel. Podobnie jak klasyki, stawia na mocną chemię między głównymi bohaterami – w tym przypadku Sydney Sweeney i Glenem Powellem. Ich wspólne sceny, pełne ciętych ripost i fizycznego humoru, stanowią o sile tej produkcji.
Jednak nowa fala rom-comów to coś więcej niż tylko kalka. Nowe produkcje są znacznie bardziej bezpośrednie i pozbawione typowej dla filmów sprzed lat „niewinności”. Sex i intymność nie są już czymś, co dzieje się dopiero w finale. W "Tylko nie ty" relacja zaczyna się od jednej nocy, a seksualna chemia jest od początku jednym z głównych motorów napędowych fabuły. Dialogi, choć często zabawne, bywają też znacznie ostrzejsze i bardziej dosłowne.
Nowoczesne komedie romantyczne to także filmy, które korzystają z dobrodziejstw popkultury i mediów społecznościowych. Scena, w której bohaterowie śpiewają utwór "Unwritten" Natashy Bedingfield, stała się viralem na TikToku. To właśnie ten moment, łączący nostalgię za wczesnymi latami 2000. z nowoczesnym sposobem dystrybucji, pomógł w promocji filmu. To pokazuje, że powrót gatunku jest możliwy, ale wymaga dostosowania do współczesnej widowni.
Zmienione podejście do relacji międzyludzkich
Ewolucja komedii romantycznych najlepiej widoczna jest w sposobie przedstawiania relacji. Klasyki takie jak "Kiedy Harry poznał Sally..." skupiały się na emocjonalnej podróży i procesie odkrywania uczuć. Ich bohaterowie najpierw musieli zrozumieć, że są dla siebie stworzeni, a fizyczna bliskość była często kulminacją tego procesu.
W nowych produkcjach, takich jak "Tylko nie Ty" czy nawet netflixowe "Do wszystkich chłopców, których kochałam", schematy są inne. Relacje często zaczynają się od "friends with benefits" lub są "udawanymi związkami". Bohaterowie mierzą się z innymi problemami – karierą, presją społeczną, a także z obawami, które są typowe dla pokolenia, które dorastało w erze mediów społecznościowych. Nowe rom-comy nie boją się być też bardziej otwarte - w "Tylko nie Ty" wątek zdrady pojawia się na początku, co mocno odróżnia go od "niewinnych" konfliktów z przeszłości.
Nowe komedie romantyczne starają się więc zaoferować coś więcej niż tylko powtórkę z rozrywki. Przykładem jest tu także "Bilet do raju", w którym George Clooney i Julia Roberts powracają do ról, które uczyniły ich ikonami gatunku. Film ten gra na nostalgii i pokazuje dojrzałą relację, jednocześnie stawiając na nowoczesne rozwiązania i komedię sytuacyjną, a nie tylko na sam romans.
Dlaczego ta nostalgia jest tak ważna?
Powrót do "złotej ery" jest możliwy dzięki uniwersalnemu, a jednocześnie intrygującemu sentymentowi. W dobie, kiedy kino często serwuje mroczne i skomplikowane historie, komedia romantyczna oferuje coś, czego widzowie potrzebują: eskapizm, optymizm i poczucie, że wszystko skończy się dobrze. To gatunek, który w swojej naturze jest pocieszający i prosty. Nowe produkcje, czerpiąc z klasycznych schematów, zyskują gotowy, sprawdzony przepis na sukces.
Z drugiej strony, jest to też odzwierciedlenie tego, co w kinie jest ponadczasowe. Doskonałe dialogi, błyskotliwe żarty, a przede wszystkim naturalna chemia między aktorami – to elementy, które sprawiają, że filmy z lat 90. są oglądane do dziś. Nowa fala komedii romantycznych udowadnia, że można je przenieść na współczesny grunt, dodając im nową dynamikę i świeżość.
Czy zatem złota era komedii romantycznych powraca? Z pewnością gatunek przeżywa ponowny rozkwit, ale nie jest to powrót w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nowe produkcje czerpią z nostalgii i sprawdzonych formuł, ale jednocześnie wprowadzają nowe zasady, które odpowiadają na potrzeby współczesnej widowni. Relacje są bardziej skomplikowane, język bardziej bezpośredni, a media społecznościowe odgrywają w nich swoją rolę. To nie jest ta sama "niewinność", co w "Kiedy Harry poznał Sally...", ale to wciąż to samo uniwersalne pragnienie, by zobaczyć na ekranie szczęśliwą historię miłosną.
