30 lat przemknęło szybciej niż wybuchowy autobus przez zatłoczone ulice Los Angeles. Najważniejsze jednak, że film znany w Polsce pod przydługim tytułem „Speed: Niebezpieczna prędkość” wyszedł z tej podróży bez szwanku.
Kino akcji to jeden z najbardziej wyeksploatowanych gatunków Hollywood, ale tylko nielicznym tytułom udaje się przetrwać próbę czasu i zyskać status filmów kultowych. Jednym z takich obrazów jest z pewnością „Speed: Niebezpieczna prędkość”, który do dziś cieszy się niesłabnącą popularnością i nadal stanowi wzór dla wielu nowych produkcji. Praca debiutującego w roli reżysera Jana de Bonta oraz pełne chemii kreacje aktorskie Keanu Reevesa i Sandry Bullock sprawiły, że „Speed” to prawdziwa perełka gatunku.
Film wciąga od pierwszych minut dzięki dynamicznie poprowadzonej akcji, która nie zwalnia tempa nawet na moment. Spora w tym zasługa fabuły, którą można streścić dosłownie w dwóch zdaniach. Keanu Reeves wciela się w policjanta, który stara się uratować pasażerów przemierzającego ulice Los Angeles autobusu. Grany przez Dennisa Hoppera szaleniec umieścił w nim ładunek wybuchowy, który zostanie zdetonowany, jeśli prędkość pojazdu spadnie poniżej 50 mil na godzinę. Tylko tyle i aż tyle.
„Speed” ani przez chwilę nie stara się być czymś więcej niż doskonałą, wysokooktanową rozrywką i wywiązuje się z tego zadania znakomicie. Prosta, oparta na ciągłym zagrożeniu i wyścigu z czasem fabuła została połączona z perfekcyjną realizacją. W rezultacie otrzymaliśmy film, który pomimo upływu lat pozostaje świeży i ekscytujący. Zwłaszcza na tle miałkich, przepełnionych CGI akcyjniaków, jakimi Hollywood raczy nas nieustannie.
„Speed” był pierwszym filmem wyreżyserowanym przez Jana de Bonta – uznanego operatora, który pracował przy takich filmach jak „Polowanie na Czerwony Październik”, Nagi Instynkt” czy „Szklana Pułapka”. Swoją dotychczasową rolę powierzył tym razem Andrzejowi Bartkowiakowi, który jak zwykle wykonał świetną robotę. Dynamiczne ujęcia połączył w całość montażysta John Wright, który został za swoją pracę nominowany do Oscara i uhonorowany nagrodą BAFTA.
Świetnie dobrana obsada i wzorowa realizacja to tylko jedne z elementów, które zdecydowały o sukcesie filmu. Równie istotną rolę odegrał scenariusz, który pomimo swojej prostoty zachował doskonały balans między powagą i humorem. Jego autorem był Graham Yost, ale z będącego skarbnicą wiedzy dla wszystkich fanów „Speed” podcastu „50 MPH” można dowiedzieć się, że studio zatrudniło też tzw. script doctorów. Jednym z nich był okryty ostatnio nie najlepszą sławą Joss Whedon. Zdaniem wielu to właśnie on nadał scenariuszowi odpowiedni ton i miał odpowiadać za ok. 90 procent finalnych dialogów. Nie został jednak uwzględniony w napisach końcowych, o co bez powodzenia zabiegał. Graham Yost nie podważał wkładu Whedona w dialogi, ale nie zmienia to faktu, że to właśnie on jest odpowiedzialny za koncepcję filmu i jego wątki fabularne.
Kosztujący 30 mln dolarów „Speed: Niebezpieczna prędkość” zarobił na całym świecie ponad 350 mln dolarów. Ugruntował pozycję Keanu Reevesa i był przełomowym momentem w karierze Sandry Bullock. Nic dziwnego, że Hollywood szybko upomniało się o sequel mający kierować się zasadą „więcej, mocniej, szybciej”. Niestety w przypadku wydanego w 1997 r. „Speed 2: wyścig z czasem” wszystko poszło nie tak. Pomimo powrotu Jana de Bonta i Sandry Bullock oraz wielokrotnie większego budżetu, filmowi w żaden sposób nie udało się powtórzyć sukcesu jedynki. Zabrakło pomysłu, świeżości i Keanu Reevesa, który jako jedyny z całej trójki wyczuł, że zamiana pędzącego autobusu na monumentalny, powoli płynący w kierunku brzegu statek pasażerki nie może zakończyć się dobrze.
O kolejnym sequelu jak na razie nic nie słychać, ale światełko w tunelu jest. We wspomnianym podcaście „50 MPH” zarówno Keanu Reeves, jak i Sandra Bullock zadeklarowali, że chętnie spotkaliby się na planie kolejnej części.