![]()
Za oknem mróz, słupki rtęci spadają poniżej zera, a my szukamy sposobu na rozgrzanie się. Wygląda na to, że wizyta w kinie może okazać się wyjątkowo trafnym pomysłem, szczególnie na tak płomienny tytuł.
James Cameron nie bez powodu kazał czekać na kolejną wizytę na Pandorze aż trzy lata. Zamiast kojącego błękitu oceanu, z ekranu bucha żar, a tytułowy popiół niemal dusi widza w fotelu. „Avatar: Fire and Ash” dominuje w świątecznym repertuarze, ale czy trzecia część sagi to coś więcej niż tylko techniczny fajerwerk?
Tradycją stało się już wieszczenie porażki każdemu kolejnemu projektowi Camerona. Analitycy rynku i internetowi komentatorzy przed premierą zastanawiali się, czy widzowie nie są już zmęczeni trójwymiarowymi okularami i czy historia rodziny Sullych ma jeszcze jakikolwiek potencjał. Pierwszy tydzień wyświetlania „Fire and Ash” wyglądał świetnie – sale kinowe pękały w szwach, a zdobycie biletu na seans w formacie IMAX w okresie międzyświątecznym graniczy z cudem. Mimo to F&A jest – jak na razie – najniżej ocenianym filmem franczyzy.
Koniec z czarno-białym podziałem
Największą nowością, którą przynosi „trójka”, jest zmiana wektora konfliktu. Do tej pory sprawa była prosta: Na’vi uosabiali harmonię z naturą i dobro, a ludzie („Ludzie Nieba”) byli chciwymi najeźdźcami. Wprowadzenie „Ludu Popiołu” (Ash People) wywraca ten porządek.
Nowy klan Na’vi, żyjący w wulkanicznych, surowych regionach Pandory, to nie szlachetni osobnicy, do których przyzwyczaiły nas poprzednie części. Są agresywni, ekspansywni i – co najważniejsze – nie zawsze stoją po „właściwej” stronie historii. To odświeżający zabieg. Oglądanie konfliktu wewnątrzgatunkowego dodaje fabule potrzebnego ciężaru. Oona Chaplin w roli przywódczyni Varang kradnie każdą scenę, w której się pojawia, wprowadzając do serii poziom bezwzględności, jakiego brakowało nawet czarnym charakterom z Ziemi.
Estetyka zniszczenia
Wizualnie film robi ogromne wrażenie, choć jest to wrażenie zupełnie inne niż przy „Istocie wody”. Tamten film był wirtualnym spa dla oczu – płynnym, relaksującym, pełnym błękitów i zieleni. „Fire and Ash” jest brudny, ciemny i klaustrofobiczny.
Technologia renderowania ognia, dymu i unoszącego się w powietrzu popiołu stoi na nieosiągalnym dla konkurencji poziomie. Czuć temperaturę bijącą z ekranu. Warto jednak zauważyć, że ta zmiana palety barw może być dla części widzów męcząca. Ponad trzy godziny w otoczeniu czerwieni, czerni i szarości to wyzwanie percepcyjne. Cameron nie bierze jeńców – Pandora w tej odsłonie jest miejscem wrogim i niebezpiecznym.
Pomost czy fundament?
Częstym problemem środkowych części w zaplanowanych pentalogiach jest syndrom „wypełniacza”. Filmy te często nie mają własnego zakończenia, służąc jedynie jako przydługi wstęp do finału. „Avatar: Fire and Ash” broni się jednak jako autonomiczne dzieło. Choć wątki naturalnie pozostają otwarte na potrzeby zapowiedzianej „czwórki” i „piątki”, struktura filmu oferuje satysfakcjonującą kulminację.
To kino eventowe w najczystszej postaci. Można narzekać na proste dialogi czy pewną przewidywalność niektórych wątków rodzinnych Jake’a Sully’ego, ale trudno odmówić tej produkcji rozmachu. Jeśli macie dość świątecznych powtórek w telewizji i szukacie filmowego uderzenia, wyprawa do wulkanicznych regionów Pandory będzie najlepszym wyborem na ten tydzień.
