
Halloween zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim maratony filmowe pełne upiorów, potworów i psychopatycznych morderców. Zanim jednak po raz kolejny sięgniecie po amerykańską klasykę, warto zwrócić wzrok w stronę rodzimego podwórka.
Polskie kino grozy, choć nie tak liczne jak jego zachodni kuzyni, ma swoją unikalną historię i potrafi zaskoczyć gęstym klimatem, oryginalnymi pomysłami i specyficznym, słowiańskim duchem.
Groza w cieniu cenzury
Tworzenie kina gatunkowego w PRL-u nie było zadaniem łatwym. Horror, jako forma czystej rozrywki, często musiał być przemycany pod płaszczykiem dramatu psychologicznego, kostiumowego czy artystycznej wizji. Mimo to właśnie w tamtych latach powstały dzieła, które do dziś stanowią fundament polskiej grozy.
Jednym z pierwszych ważnych tytułów był „Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (1970) w reżyserii Janusza Majewskiego. To adaptacja noweli Prospera Mériméego, która zamiast na tanich sztuczkach, buduje napięcie na niedopowiedzeniach i gotyckiej atmosferze. Opowieść o człowieku z niedźwiedzią naturą to pokaz, jak z klasą można straszyć, czerpiąc z literackich wzorców.
Zaledwie dwa lata później Andrzej Żuławski stworzył „Diabła” (1972) – film tak obrazoburczy i brutalny, że na premierę czekał aż 16 lat. To horror historyczny, którego akcja dzieje się w trakcie rozbiorów, ale tak naprawdę jest mroczną metaforą wydarzeń z marca 1968 roku. Szaleństwo, przemoc i gęsta, oniryczna atmosfera sprawiają, że seans jest przeżyciem intensywnym i niepokojącym.
Prawdziwym przełomem okazała się jednak „Wilczyca” (1983) Marka Piestraka. Film o hrabinie, która po śmierci wraca pod postacią wilkołaczycy, by mścić się na swoich oprawcach, stał się absolutnym hitem. Dziś może nieco trącić myszką, ale jego siła tkwi w unikalnym połączeniu horroru, romansu i opowieści o polskiej szlachcie. To pozycja obowiązkowa i symbol kina grozy lat 80. Dekadę tę dopełniło „Medium” (1985) Jacka Koprowicza – sprawnie zrealizowany thriller okultystyczny, który udowodnił, że polscy twórcy potrafią bawić się gatunkowymi konwencjami.
Odrodzenie po latach posuchy
Lata 90. i początek nowego milenium to czas, w którym polskie kino grozy praktycznie nie istniało. Dopiero druga dekada XXI wieku przyniosła renesans, za który w dużej mierze odpowiada tragicznie zmarły Marcin Wrona i jego film „Demon” (2015). To opowieść o weselu, podczas którego pan młody zostaje opętany przez dybuka – duszę z żydowskich wierzeń. Film zebrał fantastyczne recenzje na całym świecie, udowadniając, że polski folklor i historia są niewyczerpanym źródłem inspiracji dla nowoczesnego horroru. To kino inteligentne, z drugim dnem i fenomenalną rolą Itaya Tirana.
Nowa fala: slashery i horrory religijne
Ostatnie lata to prawdziwa eksplozja różnorodności. Twórcy przestali bać się czystego gatunku, czego najlepszym przykładem jest „W lesie dziś nie zaśnie nikt” (2020) Bartosza M. Kowalskiego. Pierwszy polski slasher, wyprodukowany dla platformy Netflix, to świadoma zabawa z amerykańską konwencją. Mamy tu grupę nastolatków uzależnionych od technologii, obóz w głuszy i zdeformowanych morderców. Film, choć dzielił opinie, otworzył drzwi dla bardziej komercyjnego i odważnego kina grozy w Polsce.
Najnowsze produkcje pokazują, że twórcy chętnie eksplorują kolejne podgatunki. „Ostatnia wieczerza” (2022) Bartosza M. Kowalskiego to przykład horroru klasztornego, który czerpie z estetyki włoskich mistrzów i motywów religijnych. Akcja osadzona w odizolowanym klasztorze w latach 80. pozwala na budowanie gęstego, dusznego klimatu.
Polskie kino grozy ma do zaoferowania znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Od gotyckich opowieści, przez polityczne metafory, po nowoczesne slashery. To idealny moment, by w halloweenowy wieczór dać mu szansę i przekonać się, że strach ma także polskie imię.